Test

niedziela, 17 lipca 2022

Z Łodzi do Wschodnich Karpat - Jotsław - Łódzkie Echo Wieczorne - 1927 - cz.1

  Zupełnie przypadkowo znalazłem w Łódzkie Echo Wieczorne z 1927 roku, codzienne relacje łódzkiej dziennikarki piszącej pod pseudonimem Jotsław o swojej podróży po Kresach: Z ŁODZI DO WSCHODNICH KARPAT

Forma i styl w jakim pisała dziennikarka swoje relacje z podróży zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Czułem czytając tekst, jakbym był obok, brał osobiście udział w spacerach, jazdach autobusem. Sporą część tych miejscowości miałem przyjemność odwiedzić osobiście podczas wizyty w Kołomyji (brałem jako wolontariusz udział w pracach na cmentarzu w tym pięknym Mieście). Ci którzy byli w tych miejscach z pewnością dowiedzą się sporo ciekawostek, dla tych którzy za pomocą tych relacji jadą poraz pierwszy, zapraszam w wirtualną podróż! Pocztówki pochodzą z moich prywatnych zbiorów. 




                                                 Z ŁODZI DO WSCHODNICH KARPAT

                                                                W pogoni a latem.

    Jadę na urlop! Czarodziejskie słowo! Rzucam ostatnie spojrzenie na las kominów i pociągiem pośpiesznym przez Warszawę, Lublin. Jarosław i Przemyśl podążam na południowy wschód! Wieczorem następnego dnia staję we Lwowie, bohaterskim grodzie orląt, który w mej wyobraźni opromieniała aureola sławy. Hotel „Wiktoria"! dysponuję z pewna miną dorożkarzowi. Ten patrzy na mnie zdziwiony, ogląda się na kolegów, długim rzędem stojących przed dworcem i nie rusza z miejsca.

    - Od czterech lat już go niema! — odzywa się ze śmiechem jeden z dorożkarzy. Ładnie mfę skierowała towarzyszka podróży! Przed laty, jako niestała mieszkanka Lwowa, zatrzymywała się

zawsze. przyjeżdżając do miasta, w przyzwoitej i niezbyt drogiej „Wiktorii".

   - Zawieźcież mnie do innego solidnego hotelu — mówię do mego dorożkarza. Ten nowicjusz widocznie w swoim fachu bezradnie się na swych towarzyszów ogląda. Otoczyli nas kołem.

    - Zawieź panią do „Europy" albo do „Savoyu" — radzą mu.

    Zawiózł mię do „Europejskiego" hotelu. Dają mi mały pokoik na pierwszem piętrze o jednem oknie na mur sąsiedni patrzącem. W pokoiku łóżko — dość wygodne — ale po zatem umeblowanie najskromniejsze i jedno, wyraźnie jednio krzesło. Cena 8 złotych. Zanadto zmęczona, by szukać innego locum, zostaję w „Europejskim" i odświeżywszy toaletę schodzę do restauracji hotelowej na kołacie. Mała, niepozorna salka, muzyczka: jakieś skrzypce, basetla i fortepian. „Artyści" pracują, jak umieją.

    O godzinie 10 i pół udaje sie na dobrze zasłużony spoczynek. Długo jednak w noc zasnąć nie mogę. Opanowana nagle przygnębiaiącem uczuciem samotności w zupełnie obcem mi mieście, aż wreszcie dobroczynny sen ujarzmia słodko duszę i ciało.

    Nazajutrz budzę się wcześnie i czekając na zamówioną kąpiel układam plan dnia.

    Po rannej kawie i wysłaniu kilku widokówek wsiadam do tramwaju liczba 4, który mię wiezie na kraniec Lwowa do kopca Unji Lubelskiej.

   Śliczną jest o tej porze roku góra zamkowa jasno-szmaragdowa zielenią wiosny pokryta! Lwów możnaby nazwać

                                                         miastem dzikich kasztanów.

    Każda niemal ulica gęsto niemi obsadzona. Na górze Zamkowej niezliczona ich moc. We Lwowie wogóle zieleni mnóstwo. Słuszna rekompensata za brak rzeki. Pełtwi bowiem nigdzie nie widać: spowita pancerzem sklepionych ulic pod niemi toczy swe brudne nurty. Jakżeby się przydały dwa gęste szpalery kasztanów — dzikich chociażby, jak we Lwowie — naszej Piotrkowskiej ulicy!

    Ogólny widok Lwowa z różnych miejsc góry Zamkowej, wijącej się spiralnie ku górze, jest prześliczny. Miasto przeziera tu i owdzie poprzez przerzedzona gęstwę drzew. Przepiękny jest podobno widok ze szczytu kopca, na który ja nie mogłam się niestety dostać. Trudno! Nie każdemu dane obłoków sięgać, orłem skrzydłem na szczytach łopotać! Dużo jest też piękna na równiach i dolinach, a piękno wyżyn trzeba sobie w duszy dośpiewać! Wróciwszy z góry Zamkowej stanęłam nieopodal pomnika Mickiewicza i figury Matki Boskiej na placu Mariackim. Lwowski pomnik nieśmiertelnego twórcy „Pana Tadeusza" z marmuru i bronzu, dzieło Antoniego Popiela z 1905 roku więcej mi się podoba, niż warszawski. 




Jest lżejszy i

                                                    bardziej do wyobraźni przemawia.

Postać wieszcza, o obelisk wsparta, wyrazem twarzy i ruchem reki zdaje się mówić do podającego mu lirę anioła skrzydlatego:

                                                          „Otom ja sługa pański...."

    Statua Matki Boskiej w pobliżu stojąca razi nieco niewspółmiernością rozmiarów w porównaniu z pomnikiem zwłaszcza. Chciałoby się. żeby górowała nad poetą bo na myśl mimowoli sama się słowa żarliwej modlitwy utęsknionego serca Tego. który cierpiał za miliony:

„Panno Święta, co jasnej bronisz Częstochowy, w Ostrej świecisz Bramie"!

     Wieczorem ratuje sytuacje aureola nad głową Madonny z żarzących się elektrycznych lampek. Po obiedzie czwórką również pojechałam na drugi koniec Lwowa, ulicą Potockiego i 29-go Listopada aż do ostatniego przystanku, czyli do Francówki i drogi na Kulparków. Są to najipfęknieisze ulice Lwowa,

                 ocienione gęsto kasztanami i świerkami. a modrzewiami z rzadka.

     Niektóre domy-wille są stylowe i bardzo ładne, jak „Grażyna". Luba", wille Stenzlów l Obertyńskich na przykład.

     Wyróżnia się szczególnie przy ul. Listopada i Szymonowicza pałacyk w renesansowym stylu, zbudowany podobno przez architekta Rihtmanua dla arcyksięcia Ferdynanda austriackiego, który jednakże nigdy w nim nie mieszkał. Przeszedłszy rozmaite koleje pałacyk jest dziś własnością hr. Chodkiewicza z Wołynia. Śliczny, ozdobiony orłami budynek, o biało malowanych drzwiach, na których mienią się w słońcu dwie złote Iwie głowy ze złotemi kółkami w pyskach.




     Zajrzawszy jeszcze do najpiękniejszego z ogrodów lwowskich parku Kilińskiego o terenie falistym, rzuciwszy okiem na słynna panoramę racławicką i wnętrze katedry fundacji Kazimierza Wielkiego, opuszczam Lwów, żałując, że mi czas nie pozwala na gruntowne zwiedzenie pięknego i pełnego zabytków historycznych miasta. Ze Lwowa do Worochty droga schodzi prędko (od 10-ej rano do 9-ej wiecz.) dzięki pięknej ciepłej i słonecznej pogodzie oraz ślicznie umajonej ziemi małopolskiej.

    Nie wierzę by najpiękniejsze zakątki świata mogły zaćmić w oku Polaka przedziwny i swoisty urok rodzinnych pól i lasów! Masaryk niedawno, zabierając głos publicznie wyraził się, że nie ojczyzna nas, ale my ojczyzny potrzebujemy. Wielki Czechu, niech się święcą prawdziwe i mądre słowa twoje!

    Po więcej niż ciepłym dniu chłodny, wieczór zapada. Kędyś żaby rechocą. Za Nadworną dopiero wspinamy się w górę, Niebawem wzgórza przed nami, za nami i wokoło nas. Jesteśmy w Podkarpaciu lesistem. Z obu stron gęstwina leśna. W pociągu ciemno. Boję się „dzikiej" Worochty. Skarżę się konduktorowi, który dodaje mi otuchy:

    „Tam ludzie wyglądają, jak niedźwiedzie, ale są dobrzy. Niech się pani nie boi, sami się na dworcu z pokojami napraszać będą".

    Wieniec górski nas otacza. Światła migocą w osiedlach ludzkich. Ze spiętrzonej czarnej masy górskiej wyłania się wielka jasna kula księżycowa blaskami swemi oświetlając ciemne grzbiety górskie, szumiące potoki, gąszcze leśne i zapóźnione gdzieniegdzie, jękliwie dźwięczące dzwonkiem u szyi, krówki gazdowe.

    Koło Delatyna księżyc ginie w górach. Ciemno i straszno. Mijamy Jaremcze i wśród nieprzeniknionych ciemności stajemy o g. 9-ej w Worochcie. Poczciwy kor duktor powierza mię opiece znanego sobie robotnika sekcyjnego, który chwyciwszy moje bagaże prowadzi mię do willi „Pod Matką Boską".

    Nic chcą mnie przyjąć. Gospodarz się zmienia. Willę odnawiają. Rozpacz! Wielkim trudem udaje mi się zostać. Gosposia — młoda, ładna worochcianka, Polka, mówiąca czystym i poprawnym pol skim językiem, udobruchana prowadzi mię do pokoiku na pięterku, o 1-em oknie wygodnem sprężynowem łóżku z włosiennym materacem i niezbędnemi meblami. Każe Andrzejowi (woźnica, hucuł spolszczony) przynieść drewienek do pieca, pościel i ciepłej wody w dzbanek.

Zostaję sama.

     Przez okno (bez firanki i okiennic) jasną strugą wpada księżycowa poświata Mimo zmęczenia raz po raz unoszę głowę by spojrzeć na przepiękny krajobraz górski. Niebo przeczyste, kilka gwiazd, cisza. W pokoju duszno. Otwieram górne okno upojona balsamicznem powietrzem w beztroski sen zapadam.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz