Test

wtorek, 29 października 2024

Rogów - Brzeziny - Niemiecka okupacja - Ebay - 1941

 Aukcja internetowa Ebay. 3 zdjęcia dotyczące Rogowa z okresu niemieckiej okupacji.

3x Orig. Foto RAD-Abteilung 7/131 Schule ROGOW b. Lodz Litzmannstadt Polen 1941

3 oryginalne zdjęcia RAD-Abteilung 7/131 Szkoła w Rogowie -  Łódź Polska 1941




Rogów – osada w Polsce położona w województwie łódzkim, w powiecie brzezińskim, w gminie Rogów. Do 1953 roku miejscowość była siedzibą gminy Mroga Dolna. W latach 1975–1998 miejscowość należała administracyjnie do województwa skierniewickiego. Miejscowość jest siedzibą gminy Rogów. Wikipedia

Oddział SAMA - AK - Obóz pracy Kaletnik - Koluszki - Odgłosy - 1983 - cz.4

 

NA KWATERZE U SZPAKA 

W radosnym nastroju starzy i nowi partyzanci szybkim marszem powędrowali, mijając Wągry, Rogów i wieś Felusia, na bardzo odległą kwaterę, gdzie dotarli tu przed wschodem słońca. Kiedy na wschodzie niebo zaczęło się przejaśniać, w leżącym niedaleko wsi Kotulin gospodarstwie Szpaka panowała cisza i zupełny spokój, i tylko gospodarze zaczęli krzątać się wcześniej niż zwykle, by przygotować posiłek dla tak licznych gości. Po śniadaniu zrobiono przegląd zdobyczy, a głównie broni, na którą złożyły się 22 karabiny, 4 pistolety „Walter", 1 - parabellum, 12 granatów oraz około 2 tys. sztuk amunicji karabinowej i kilkadziesiąt nabojów pistoletowych. 

Ogólne samopoczucie było wspaniałe: oddział dopiero od paru dni był w lesie, a już liczył 37 żołnierzy, był dobrze uzbrojony i miał na swoim koncie pierwszą „robotę". Po przeglądzie „starszyzna" oddziału zebrała się na naradę, na której nastąpiła właściwa i ostateczna organizacja oddziału Podzielono go na 4 patrole po 8 ludzi każdy, a reszta - dowódca, zastępca dowódcy, na którego wybrano Groma. kwatermistrz - Nurek oraz dwaj kucharze stanowiła grupę dowódcy oddziału. Na dowódców patroli wybrano Łosia, Kresa, Nera i Kapra. Ustanowiono raz na zawsze. że pierwszy patrol - Łosia szedł zawsze przodem i pierwszy brał udział w akcji lub też wycofywał się. Drugi. w kolejności był patrol Nera, za nim Kresa, a czwarty - mata Kapra, który w każdej sytuacji osłaniać miał tyły, zacierać ślady przemarszu.

 Po południu na kwaterę do Szpaka przybyła łączniczka Krystyna w towarzystwie Felusia, który nie mógł wytrzymać nie mając bezpośredniej relacji o rozbiciu Baudienstu i nie mogąc osobiście złożyć chłopcom gratulacji. Krystyna opowiedziała. jakie wrażenie zrobiła akcja na obóz w Kaletniku i jaką relację koluszkowskiej żandarmerii złożył komendant obozu. Według tej relacji cały obóz otoczony został przez jakiś oddział partyzancki, liczący chyba ze 150 ludzi. który musiał przywędrować prawdopodobnie z okolic Piotrkowa Tryb ... Wobec przewagi w uzbrojeniu i zaskoczenia najrozsądniej było poddać się. tym bardziej. że załoga nie mogła liczyć na żadną pomoc.

Komendant i inni Niemcy z obozu ze względów osobistych wyolbrzymili w raportach nocne wydarzenia, popuszczając wodze swojej fantazji. Wywołało to taką konsternację. że Niemcy nie podjęli żadnych represji w stosunku do chłopców z obozu i ich rodzin, rozpoczęli natomiast tropienie oddziału w kierunku Piotrkowa, gdzie go oczywiście nie było . Krystyna powiedziała też, że dostarczony aparat radiowy służyć ma nasłuchiwaniu Londynu, skąd w najbliższym czasie nadany zostanie sygnał o przylocie samolotu, który dokona zrzutu broni. W obsłudze radia i sposobie nasłuchiwania przeszkolony został st. strz. Juka (Jerzy Szelestowski) z Głowna, który tego właśnie wieczoru dołączył do oddziału. Juka codziennie słuchał Londynu, ale, niestety, w oznaczonym czasie nadawano różne utwory muzyczne, lecz nie ten, który miał być hasłem zrzutu dla oddziału Sama.

Czekając na ten zrzut, wdrażano chłopców w arkana partyzantki - bardzo odmiennej od tej, jaką poznali na przeszkoleniu u słynnego Wichra w okolicach Piotrkowa i Końskich, Łoś i Kaper. Tu trzeba było wypracować i stosować zupełnie inną taktykę, taktykę „czapki niewidki", a to oznaczało, że . choć partyzanci są we wsi, to wieś nie może o tym wiedzieć z wyjątkiem wtajemniczonych ludzi. W terenie prawie bezleśnym i gęsto zaludnionym, także przez niemieckich kolonistów, należało postępować zupełnie inaczej, by oddział był bezpieczny, a miejscowa. ludność nie ucierpiała od nieprzyjaciela. W takich warunkach warty można było wystawiać tylko w obrębie zajmowanego gospodarstwa i to tak, aby bezpośrednio nawet sąsiedzi nie wiedzieli o gościach. kwaterujących we wsi. Dla zapewnienia bezpieczeństwa stosowano też tzw. taktykę „kotła". Polegała ona na tym, że jeśli ktoś obcy wszedł na teren gospodarstwa i zauważył partyzantów, zostawał zatrzymany aż do zmierzchu w domu gospodarzy, który mógł opuścić dopiero po złożeniu solennej obietnicy. że nikomu nie powie o spotkaniu oddziału . Zdarzało się, że nieraz pod wieczór w „kotle" było i ze 20 osób, Kwatery zmieniano co noc - nie tylko dla bezpieczeństwa, ale i po to. by nie przeciążać gospodarzy świadczeniem różnych usług i wyżywieniem tylu ludzi. Przed opuszczeniem kwatery zawsze bardzo sumiennie regulowano rachunki za wyżywienie oddziału. co następnie było kontrolowane przez inspektorów komendy okręgu AK. Zdarzało się jednak, że niektórzy gospodarze odmawiali przyjęcia zapłaty, uważając żywienie partyzantów za swój obowiązek.

Na kwaterze wszyscy musieli przyzwyczaić się do mówienia szeptem, a za każde głośniejsze odezwanie wyznaczano karę - godzinę pod karabinem. Poza tym nie wolno było rozbierać się i zdejmować obuwia bez zezwolenia, a i to dopiero pod wieczór. Spać należało w pełnym rynsztunku i z bronią tak do śpiącego przytroczoną, aby w czasie alarmu był on od razu gotowy do walki. Nie wolno też było pozwolić podczas snu rozbroić się. Był to straszny rygor, ale tylko w ten sposób można było zapewnić maksimum bezpieczeństwa. 16 lipca po południu na kwaterze zjawił się znany już niektórym chłopcom pchor. Wirek (Marian Niciński). Był to krępej budowy mężczyzna w średnim wieku o jowialnym uśmiechu na okrągłej twarzy, lubiany i szanowany przez ludzi z konspiracji. · Za swoją działalność w Kedywie awansowany został na podchorążego i zajmował stanowisko dowódcy koluszkowskiej dywersji. 

                                                                        Opracował i podał do druku: PAWEŁ TOMASZEWSKI      


IN DEN QUARTIEREN BEI SZPAK

In fröhlicher Stimmung marschierten die alten und neuen Partisanen über Wągry, Rogów und das Dorf Felusia zu ihrem weit entfernten Quartier, wo sie noch vor Sonnenaufgang eintrafen. Als sich der Himmel im Osten aufzuhellen begann, war es auf dem Hof von Szpak in der Nähe des Dorfes Kotulin ruhig und still, und nur die Gastgeber begannen früher als sonst, das Essen für die vielen Gäste zuzubereiten. Nach dem Frühstück wurde der Besitz der Truppe begutachtet, vor allem die Waffen: 22 Gewehre, 4 „Walter“-Pistolen, 1 Parabellum, 12 Granaten und etwa 2.000 Schuss Gewehrmunition sowie mehrere Dutzend Pistolenpatronen.

Die allgemeine Stimmung war gut: Die Einheit war erst seit wenigen Tagen im Wald und zählte bereits 37 Soldaten, war gut bewaffnet und hatte ihren ersten „Job“ hinter sich. Nach der Besprechung versammelten sich die „Ältesten“ der Truppe zu einer Sitzung, auf der die eigentliche und endgültige Organisation der Truppe stattfand. Die Truppe wurde in vier Patrouillen zu je acht Mann aufgeteilt, und der Rest - der Kommandant, der stellvertretende Kommandant, für den Grom gewählt wurde, der Quartiermeister - Diver - und zwei Köche - bildeten die Führungsgruppe der Truppe. Elch, Kres, Ner und Kapr wurden als Patrouillenführer gewählt. Es wurde ein für alle Mal festgelegt, dass die erste Patrouille - Elch - immer an der Spitze ging und als erste an einer Aktion teilnahm oder sich zurückzog. An zweiter Stelle stand die Patrouille von Nera, gefolgt von der Patrouille von Kres und an vierter Stelle die Patrouille von Kapr, die in jeder Situation die Nachhut bilden und die Spuren des Marsches sichern sollte.

 Am Nachmittag traf Verbindungsoffizier Krystyna in Begleitung von Felus in Szpaks Quartier ein, der es nicht ertragen konnte, nicht direkt von der Auflösung des Baudienstes zu erfahren und den Jungen nicht persönlich gratulieren zu können. Krystyna erzählte, welchen Eindruck die Aktion auf das Lager Kaletnik gemacht hatte und welchen Bericht die Gendarmerie von Koluszko an den Lagerkommandanten gegeben hatte. Demnach war das ganze Lager von einer Partisaneneinheit umzingelt, die vielleicht 150 Mann zählte und wahrscheinlich aus der Nähe von Piotrków Tryb .... kam. In Anbetracht des Waffenvorteils und der Überraschung war es das Vernünftigste, sich zu ergeben, zumal die Besatzung mit keiner Hilfe rechnen konnte.

Der Kommandant und andere Deutsche aus dem Lager übertrieben in ihren Berichten aus persönlichen Gründen die Ereignisse der Nacht und ließen ihrer Phantasie freien Lauf. Dies führte zu einer solchen Bestürzung, dass die Deutschen keine Repressalien gegen die Jungen aus dem Lager und ihre Familien ergriffen, sondern die Einheit in Richtung Piotrków verfolgten, wo sie offensichtlich nicht war. Krystyna sagte auch, dass das gelieferte Funkgerät dazu benutzt werden sollte, London abzuhören, von wo aus bald ein Signal über die Ankunft eines Flugzeugs gesendet werden würde, das einen Waffenabwurf durchführen würde. Pvt. Juka (Jerzy Szelestowski) aus Głowno, der noch am selben Abend zur Einheit stieß. Juka hörte jeden Tag London, aber leider wurden zur verabredeten Zeit verschiedene Musikstücke ausgestrahlt, aber nicht das, das das Abwurfpasswort für Sams Einheit sein sollte.

Während sie auf den Abwurf warteten, wurden die Jungen in die Geheimnisse des Partisanenkriegs eingeführt - ganz anders als die, die sie während ihrer Ausbildung bei den berühmten Wichern bei Piotrków und Końskie, Łoś und Kaper gelernt hatten. Hier musste eine ganz andere Taktik ausgearbeitet und angewandt werden, die Taktik der „Tarnkappe“, und das bedeutete, dass die Partisanen zwar im Dorf sind, das Dorf aber außer den Eingeweihten nichts davon wissen darf. In einem fast waldlosen und dicht besiedelten Gebiet, das auch von deutschen Kolonisten bewohnt war, musste man ganz anders vorgehen, damit die Truppe sicher war und die örtliche Bevölkerung nicht vom Feind geschädigt wurde. Unter diesen Bedingungen konnten die Wachen nur innerhalb des besetzten Hofes und so aufgestellt werden, dass nicht einmal die unmittelbaren Nachbarn von den im Dorf einquartierten Besuchern erfuhren. Um die Sicherheit zu gewährleisten, wurde auch die so genannte „Kesseltaktik“ angewandt. Wenn ein Fremder das Gehöft betrat und die Partisanen bemerkte, wurde er bis zum Einbruch der Dunkelheit im Haus des Bauern festgehalten, das er erst verlassen durfte, nachdem er feierlich versprochen hatte, niemandem von dem Treffen der Einheit zu erzählen. Die Quartiere wurden jede Nacht gewechselt, nicht nur aus Sicherheitsgründen, sondern auch, um die Gastgeber nicht mit verschiedenen Dienstleistungen und Lebensmitteln für so viele Personen zu überlasten. Vor dem Verlassen der Unterkunft wurden die Lebensmittelrechnungen der Einheit immer sehr gewissenhaft bezahlt, was dann von den Inspektoren der AK-Bezirksleitung kontrolliert wurde. Es kam jedoch vor, dass einige Gastgeber die Zahlung verweigerten, da sie die Verpflegung der Partisanen als ihre Pflicht ansahen.

In den Quartieren mussten sich alle daran gewöhnen, im Flüsterton zu sprechen, und für jede laute Äußerung gab es eine Strafe - eine Stunde unter der Kanone. Außerdem durfte man sich ohne Erlaubnis weder ausziehen noch die Schuhe ausziehen, und auch das nur am Abend. Man musste in voller Montur schlafen und seine Waffe so am Körper tragen, dass man sofort kampfbereit war, wenn der Alarm ertönte. Es war auch verboten, sich im Schlaf zu entwaffnen. Das war eine furchtbare Strenge, aber die einzige Möglichkeit, maximale Sicherheit zu gewährleisten. Am 16. Juli tauchte nachmittags ein Kadett, der einigen der Jungen bereits bekannt war, in der Unterkunft auf. Wirek (Marian Niciński). Er war ein stämmiger Mann mittleren Alters mit einem fröhlichen Lächeln in seinem runden Gesicht, der bei den Männern des Untergrunds beliebt und geachtet war. - Für seine Aktivitäten im Kedyw wurde er zum Kadetten befördert und war Kommandant des Koluszko-Ablegers.

Zusammengestellt und bearbeitet von: PAWEŁ TOMASZEWSKI        

Oddział SAMA - AK - Obóz pracy Kaletnik - Koluszki - Odgłosy - 1983 - cz.3


W poprzednim odcinku autor opowiadał o pierwszej akcji partyzanckiego oddziału Sama - Ryszarda Ziółkowskiego. Celem jej było opanowanie obozu przymusowej pracy w Kaletniku k/Koluszek. Dziś dalszy ciąg tej relacji. 

Obudzeni dziwnym hałasem śpiący w barakach chłopcy zorientowali się, że w obozie dzieje się coś niezwykłego. Ci, którzy wcześniej od innych wyszli na plac apelowy, zaangażowani zostali przez partyzantów do noszenia łupów (mundury baudienstowskie. kurtki, buty, pasy, koce, chlebaki, manierki i żywność, której z magazynów zabrano niewiele; gdyż i tak było już co nieść). Robili to z zapałem i satysfakcją. Potem pchor. Sam polecił wyprowadzić na plac komendanta obozu i jego partnera gry w szachy i, ustawiwszy ich pod strażą w świetle latarni, krzyknął gromkim głosem: 

- Wszyscy chłopcy zbiórka na placu! I żeby nikt nie został w barakach! Nie minęły dwie minuty, a około 400 chłopców ustawiło się w trójszeregu jak do rannego apelu. Wtedy Sam w krótkich słowach powiedział zebranym, iż ci, którzy do nich przyszli tej nocy, są polskimi partyzantami. Przybyli, by ochronić ich przed wywiezieniem do Niemiec na roboty poprzez likwidację obozu i rozpuszczenie ich do domów. Ale nim to nastąpi. muszą być ukarani kolaboracjoniści. Z kolaboracjonistami był to manewr, w· którym chodziło głównie o chłopców z Ruchu Oporu, dziąłającego w obozie, którzy dołączyć mieli do oddziału. Trzeba było w jakiś sposób ochronić ich rodziny przed prześladowaniami i zemstą gestapo i żandarmerii. Postanowiono więc oficjalnie ich rozstrzelać po uprzednim wyprowadzeniu z obozu. Z otrzymanej od Kresa dowódcy obozowej organizacji, z kartki Grom zaczął wyczytywać nazwiska zdrajców, nakazując wywołanym ustawić się z boku. Opieszale opuszczali szeregi swych dotychczasowych kolegów, a gdy któryś nie chciał wystąpić, wypychano go do przodu, wołając :

, Idź, ty sukinsynu, jeśli cię wołają!" Wkrótce na .środku placu stanęło osiemnastu chłopców, w których partyzanci wymierzyli lufy karabinów. W obozie zaległa złowroga cisza. Po odczekaniu paru chwil - dla wywołania większego efektu - Sam odezwał się do zebranych: 

- Widzicie chłopaki, ci ludzie są synami Polaków, którzy sprzeniewierzyli się Ojczyźnie służąc Niemcom. Niektórzy z nich służyli im nawet z bronią w ręku , będąc w służbie wartowniczej i za to te  sk... syny muszą ponieść: zasłużoną karę! A Pik, doskoczywszy do grupy zdrajców, uderzył w twarz Kresa, Wita i Burzę, obiecując im lepszą porcję w późniejszym czasie. Następnie Sam powiedział chłopcom z Baudienstu, że są wolni i mogą opuścić obóz, ale dopiero w pół godziny po odejściu oddziału. Komendantowi-inspektorowi kazał zaś zameldować żandarmerii w Koluszkach o rozbiciu obozu przez partyzantów, lecz dopiero po wschodzie słońca, zaznaczając, że w razie nieposłuszeństwa zostanie odnaleziony i dostanie kulę w łeb. Na koniec wzniósł okrzyk „Niech żyje Polska". „Niech żyje! Niech żyje! Niech żyje!" - odpowiedziało mu gromko całe towarzystwo, a przez zapomnienie - nawet i .,kolaboracjoniści" Ten trzykrotny okrzyk dotarł do uszu ubezpieczających oddział patroli Łosia i Kapra, którzy odetchnęli z ulgą po półgodzinnym wyczekiwaniu w napięciu i domysłach co dzieje się w obozie. . Wiodąc przed sobą obarczonych łupami "jeńców". oddział zaczął wycofywać się do lasu, a w miarę jak oddalał się od obozu. odgłos nocnej wrzawy w Baudienście zanikał. Kres. Wit i Burza zameldowali pchor. Samowi, że są z nimi wszyscy chłopcy, którzy poprzednio zgłosili chęć dołączenia do oddziału. Byli to: Berkut (Jan Galicki), Leliwa (Olgierd Monowid), Tur ?, Gron: II (Kazimierz Lisik), Wilk (?), Fred (Henryk Wieczorek), Lot (Stanisław Olechowicz), Lotti (Wiesław Tybura), Wicher (Ryszard Szaliński), Twardy (Józef Wójcik), Janczar (Jan Czerwiński); Ryś (Ryszard Dula), Mur (Stanisław Duklewski), Langiewicz (Zbigniew Szperling), Orzeł (?). Razem osiemnastu młodych ludzi w wieku od 17 do 25 lat.

Tymczasem patrol Kapra po przecięciu drutów tylko czekał na pojawienie się na drodze jakiegoś pojazdu z Niemcami. Trzej partyzanci czaili się w rowie, marząc, że gdy Niemcy, będą już blisko, wpakują w nich dwa pełne magazynki z erkaemu, rzucą granata, zmasakrują Szwabów, zdobędą broń, co będzie aktem zemsty i powodem do chwały dla nich i oddziału. 

I nagle - deus ex machina - zauważyli na drodze dwa nikłe światełka. Na pewno Niemcy jadą do Baudienstu - pomyśleli sobie - a my tu zaraz przypieprzymy im tak, że ruski miesiąc pamiętać będą tę noc. Mijały długie sekundy, w chłopcach rosło napięcie, a ciągle nie było słychać warkotu motoru. W pewnej chwili metalicznie jęknęły przecięte druty telefoniczne i oba światła zgasły. Rozległ się brzęk i jakieś głuche uderzenie o ziemię, po którym posypały się głośne przekleństwa 

- „Donnerwetter ... " Chłopcy wyskoczyli z rowu z okrzykiem: - Hande hoch, wir werden schiessen!

Na drodze gramoliło się dwóch Niemców, a obok nich leżały, zaplątane w telefoniczne druty, rowery. Okazało się, że są to majstrowie z Baudienstu, którzy, pijani, wracali nocą do obozu z jakiejś birbantki. Niestety. nie mieli przy sobie broni. W czasie ich rewidowania nadeszli Grom i Pik, powiadamiając patrol Kapra o zakończeniu akcji. Po chwili w poświacie księżyca na żwirowej drodze wyłoniło się kilka postaci. idących szybkim krokiem. Na pytanie „Stój! Kto idzie?!" dały nura do rowu. Byli to chłopcy z obozu, którzy nie czekając aż upłynie pół godziny. "rozbiegli się. by jak najszybciej znaleźć się możliwie daleko od Baudienstu. Dwóm pierwszym partyzanci podarowali rowery niemieckich majstrów. Wkrótce szosa zaroiła się uciekinierami.


In der vorigen Folge berichtete der Autor über die erste Aktion der Partisaneneinheit von Sam - Ryszard Ziolkowski. Ihr Ziel war es, ein Zwangsarbeitslager in Kaletnik bei Koluszki zu erobern. Heute wird der Bericht fortgesetzt.

Die in den Baracken schlafenden Jungen wurden durch ein seltsames Geräusch geweckt und merkten, dass im Lager etwas Ungewöhnliches geschah. Diejenigen, die früher als die anderen zum Appellplatz gegangen waren, wurden von den Partisanen beauftragt, Beute zu tragen (Baudienst-Uniformen, Jacken, Stiefel, Gürtel, Decken, Halbschuhe, Feldflaschen und Lebensmittel, von denen nur sehr wenig aus den Lagern genommen worden war; denn zu tragen gab es ohnehin schon etwas). Sie taten es mit Begeisterung und Zufriedenheit. Danach befahl Pfc. Sam befahl anschließend, den Lagerkommandanten und seinen Schachpartner auf den Platz zu führen, und nachdem er sie im Schein der Laternen bewacht hatte, rief er mit donnernder Stimme:

- Alle Jungen versammeln sich auf dem Platz! Und dass niemand in den Baracken bleibt! Keine zwei Minuten waren vergangen, und etwa 400 Jungen stellten sich in einer Dreierreihe auf, als ob sie zum Morgenappell antreten wollten. Dann erklärte Sam den versammelten Männern in kurzen Worten, dass diejenigen, die in dieser Nacht zu ihnen gekommen waren, polnische Partisanen waren. Sie waren gekommen, um sie vor der Deportation nach Deutschland zur Arbeit zu bewahren, indem sie das Lager auflösten und sie in ihren Häusern auflösten. Aber bevor dies geschehen kann. Die Kollaborateure müssen bestraft werden. Bei den Kollaborateuren handelte es sich um ein Manöver, das vor allem Jungen aus dem Widerstand betraf, die im Lager aktiv waren und der Einheit beitreten sollten. Es war notwendig, ihre Familien irgendwie vor der Verfolgung und Rache durch die Gestapo und die Gendarmerie zu schützen. Daher wurde beschlossen, sie offiziell zu exekutieren, nachdem sie aus dem Lager geführt worden waren. Von einem Blatt Papier, das er von Kres, dem Kommandanten der Lagerorganisation, erhalten hatte, begann Grom die Namen der Verräter zu verlesen und befahl den Aufgerufenen, zur Seite zu gehen. Widerstrebend verließen sie die Reihen ihrer ehemaligen Kollegen, und als sich einer weigerte, vorzutreten, wurde er mit den Worten „Geh, du Hurensohn!

Geh, du Hurensohn, wenn sie dich rufen!“. Bald standen achtzehn Jungen in der Mitte des Platzes, auf die die Partisanen die Läufe ihrer Gewehre richteten. Eine bedrohliche Stille legte sich über das Lager. Nachdem er einige Augenblicke gewartet hatte - um eine größere Wirkung zu erzielen - sprach Sam zu den Versammelten:

- Seht ihr, Jungs, diese Männer sind die Söhne von Polen, die das Vaterland veruntreut haben, indem sie den Deutschen gedient haben. Einige von ihnen haben ihnen sogar mit der Waffe in der Hand gedient, als sie Wache hielten, und dafür müssen diese Söhne von .... Hurensöhne müssen bestraft werden: verdientermaßen! Und Pik, der zu der Gruppe der Verräter hinübergesprungen war, gab Kres, Wit und Tempest eine Ohrfeige und versprach ihnen später eine bessere Portion. Dann teilte Sam den Baudienst-Jungen mit, dass sie das Lager verlassen dürfen, aber erst eine halbe Stunde nach dem Abmarsch der Truppe. Der Kommandant-Inspektor wiederum wurde angewiesen, der Gendarmerie in Koluszki zu melden, dass die Partisanen das Lager abgebrochen hätten, aber erst nach Sonnenaufgang, wobei er darauf hinwies, dass er im Falle der Missachtung des Befehls gefunden und erschossen werden würde. Schließlich stieß er den Ruf „Es lebe Polen“ aus. „Es lebe! Es lebe! Es lebe!“ - Dieser dreifache Ruf erreichte die Ohren der versichernden Patrouillen Elk und Kapr, die nach einer halben Stunde des gespannten Wartens und des Rätselratens, was im Lager vor sich ging, aufatmeten. . Sie führten die mit Beute beladenen „Gefangenen“ vor sich her. Der Trupp begann sich in den Wald zurückzuziehen, und als er sich vom Lager entfernte, verstummte das Geräusch des nächtlichen Aufruhrs in Baudienst. Grenzer. Wit und Burza berichteten dem Pfc. Sam, dass alle Jungen, die sich zuvor freiwillig für die Einheit gemeldet hatten, bei ihnen waren. Sie waren: Berkut (Jan Galicki), Leliwa (Olgierd Monowid), Tur ?, Gron: II (Kazimierz Lisik), Wilk (?), Fred (Henryk Wieczorek), Lot (Stanisław Olechowicz), Lotti (Wiesław Tybura), Wicher (Ryszard Szaliński), Twardy (Józef Wójcik), Janczar (Jan Czerwiński); Ryś (Ryszard Dula), Mur (Stanisław Duklewski), Langiewicz (Zbigniew Szperling), Orzeł (?). Insgesamt sind es achtzehn junge Männer im Alter zwischen 17 und 25 Jahren.

Währenddessen wartete die Patrouille von Kapr, nachdem sie die Drähte gekappt hatte, nur darauf, dass ein Fahrzeug mit Deutschen auf der Straße auftauchte. Die drei Partisanen lauerten im Graben und träumten davon, dass die Deutschen, wenn sie in der Nähe waren, zwei volle Magazine aus einer Erkaem in sie hineinpackten, eine Granate warfen, die Deutschen massakrierten und ihre Waffen erbeuteten, was ein Racheakt und ein Grund zum Ruhm für sie und die Einheit sein würde.

Und plötzlich - deus ex machina - bemerkten sie zwei schwache Lichter auf der Straße. Sicherlich sind die Deutschen auf dem Weg zum Baudienst“, dachten sie sich, “und wir werden sie so hart treffen, dass sie sich einen russischen Monat lang an diese Nacht erinnern werden. Lange Sekunden vergingen, die Spannung in den Jungen wuchs, und noch immer war das Surren des Motorrads nicht zu hören. Auf einmal ächzte ein durchgeschnittenes Telefonkabel metallisch auf und beide Lichter gingen aus. Es gab ein Scheppern und eine Art ohrenbetäubenden Aufprall auf dem Boden, gefolgt von lauten Schimpfwörtern

- „Donnerwetter ... „ Die Jungen sprangen mit einem Schrei aus dem Graben: - Hande hoch, wir werden schießen!

Zwei Deutsche humpelten die Straße entlang, und neben ihnen lagen, verheddert in Telefondrähten, Fahrräder. Sie entpuppten sich als Vorarbeiter des Baudienstes, die betrunken von einem nächtlichen Birbant ins Lager zurückkehrten. Unglücklicherweise. hatten sie keine Waffen bei sich. Während sie durchsucht wurden, trafen Grom und Pik ein und meldeten der Patrouille von Kapr, dass die Aktion beendet sei. Nach einer Weile tauchten im Mondlicht mehrere Gestalten auf dem Schotterweg auf, die mit schnellem Schritt gingen. Auf die Frage „Halt, wer geht denn da?“ tauchten sie in den Graben ein. Es waren Jungen aus dem Lager, die, ohne zu warten, eine halbe Stunde vergehen ließen. „Sie zerstreuten sich, um so schnell wie möglich vom Baudienst wegzukommen. Die ersten beiden bekamen von deutschen Vorarbeitern Fahrräder von den Partisanen geschenkt. Bald war die Straße von Flüchtlingen überwuchert.



 




 


Oddział SAMA - AK - Obóz pracy Kaletnik - Koluszki - Odgłosy - 1983 - cz.2

 Po „załatwieniu" wartownika postawiono jednego z chłopców przy bramie, a dwaj inni - jak on, uzbrojeni tylko w pistolety - ruszyli każdy w inna stronę wzdłuż wału, rozbrajając, czekających na to, następnych wartowników, którzy po oddaniu broni wskazywali drogę do miejsca zbiórki na centralnym placu. W tym samym czasie pchor. Sam z pozostałą siódemką ludzi prowadzony przez wartownika sprzed bramy ruszył ostrożnie w kierunku wartowni, którą należało w pierwszym rzędzie opanować, gdyż zgromadzona była tam broń Baudienstu. (Osobistą krótką broń mieli przy sobie zatrudnieni w obozie Niemcy). Nagle z mroku wynurzyły się dwie postacie. Jedna z nich podeszła do idącego przodem Sama, który usłyszał: 

- Dalej ja was poprowadzę. Byli to Burza i Kres, którzy wraz z Witem organizowali od wewnątrz rozbicie obozu, a potem przyłączyli się do oddziału.

Gdy podeszli do wartowni, zobaczyli, że drzwi otwarte są na oścież. Była wspaniała, ciepła noc. Wnętrze oświetlała jedna, osłonięia tekturą lampa. Przy stole siedziało dwóch ludzi. Po obstawieniu okna Grom, Nero i Nurek weszli do środka i wymierzyli swoje dwa steny i karabin w śpiących przy stole oraz innych, którzy w głębi wartowni leżeli na pryczach. Grom krzyknął: 

- Hande. hoch, wir werden schiessen blieb ruhich ! 

Wyrwani ze snu, zaskoczeni niemiecką komendą wartownicy podnieśli posłusznie ręce do góry, a gdy zorientowali się, iż pomiędzy nimi a stojakami z bronią stoją jacyś trzej osobnicy z wymierzonymi w nich lufami, na okrzyk Groma „Padnij !" posłusznie zeszli z prycz i położyli się na podłodze wartowni. Zaskocznie było całkowite. Gdy Grom ze swoją grupą opanowywał wartownię, a dwaj inni - barak admimstracji, pchor. Sam w towarzystwie Burzy i Kresa poszedł do baraku, w którym mieszkał komendant-inspektor Baudienstu Kaletnik.

Kreuzer grał ostatnią już partię szachów z jednym z majstrów, kiedy usłyszał czyjeś kroki na chrzęszczącym żwirze przed swoim barakiem. Podniósł głowę znad szachownicy i ku wielkiemu zdumieniu zobaczył wskakującego przez otwarte okno Sama, który mierzył w niego ze swego stena. Komendant odruchowo podniósł słuchawkę stojącego obok aparatu telefonicznego i przyłożył ją do ucha. Telefon był głuchy. Po chwili od strony drzwi dało się słyszeć „Hande hoch" Burzy i dopiero na to wezwanie obaj szachiści podnieśli ręce do góry, nie bardzo jeszcze rozumiejąc, co się właściwie stało. 

W rogu pokoju leżała na łóżku żona komendanta i czytała książkę. Kreuzer grał ostatnią już partię szachów z jednym z majstrów, kiedy usłyszał czyjeś kroki na chrzęszczącym żwirze przed swoim barakiem. Podniósł głowę znad szachownicy i ku wielkiemu zdumieniu zobaczył wskakującego przez otwarte okno Sama, który mierzył w niego ze swego stena. Komendant odruchowo podniósł słuchawkę stojącego obok aparatu telefonicznego i przyłożył ją do ucha. Telefon był głuchy. Po chwili od strony drzwi dało się słyszeć „Hande hoch" Burzy i dopiero na to wezwanie obaj szachiści  podnieśli ręce do góry, nie bardzo jeszcze rozumiejąc, co się właściwie stało.  

- Wiem. że umie pani dobrze strzelać - powiedział do niej Sam - ale nie radzę nawet próbować, bo cały obóz opanowany jest przez partyzantów Następnie wytłumaczył Kreuzerowi. jaki jest cel wizyty oddziału w obozie, zaznaczając przy tym, że jeżeli nie będzie stawiał oporu, to nikomu nic złego się nie stanie. Wkrótce zjawił się Grom, meldując, że wartownia opanowana, trzej niemieccy majstrowie rozbrojeni i doprowadzeni na wartownię. gdzie trzymani są pod dobrą strażą. - Ponieważ w takiej sytuacji nie jestem w stanie przeciwdziałać - powiedział wówczas łamaną polszczyzną komendant - zmuszony jestem poddać obóz i wydać posiadaną broń oraz to, co panowie sobie życzą. Mam nadzieję, że panowie dotrzymają słowa, nikt z nas nie będzie skrzywdzony...   



Nachdem die Wache „fixiert“ war, wurde einer der Jungen am Tor platziert, und zwei andere - wie er nur mit Pistolen bewaffnet - bewegten sich jeweils in eine andere Richtung entlang des Walls und entwaffneten, darauf wartend, die nächsten Wachen, die, nachdem sie ihre Waffen abgegeben hatten, den Weg zum Sammelplatz auf dem zentralen Platz wiesen. Zur gleichen Zeit führte Pfc. Sam mit den verbleibenden sieben Männern, angeführt von der Wache vor dem Tor, vorsichtig auf das Wachhaus zu, das in erster Linie überwältigt werden musste, da die Baudienstwaffen dort versammelt waren. (Persönliche Kurzwaffen wurden von den im Lager beschäftigten Deutschen mitgeführt). Plötzlich tauchten zwei Gestalten aus der Dunkelheit auf. Eine von ihnen näherte sich Sam, der vorauslief und hörte:

- Ich werde euch weiterführen. Es waren Burza und Kres, die zusammen mit Wit die Auflösung des Lagers von innen organisiert hatten und sich dann der Einheit anschlossen.

Als sie sich dem Wachhaus näherten, sahen sie, dass die Tür weit geöffnet war. Es war eine herrliche, warme Nacht. Eine einzige Lampe, abgeschirmt durch Pappe, beleuchtete das Innere. Zwei Männer saßen an einem Tisch. Nachdem sie das Fenster ausspioniert hatten, gingen Grom, Nero und Diver hinein und richteten ihre beiden Stenos und ein Gewehr auf die Schlafenden am Tisch und die anderen, die in den Tiefen der Wachstube auf den Kojen lagen. Grom brüllte:

- Hande. hoch, wir werden schießen blieb ruhigich !

Aus dem Schlaf gerissen und von dem deutschen Befehl überrascht, hoben die Wachposten gehorsam die Hände in die Luft, und als sie merkten, dass zwischen ihnen und den Gewehrständern drei Personen standen, deren Gewehre auf sie gerichtet waren, stiegen sie auf Groms Ruf „Runter! kamen sie gehorsam aus ihren Kojen und legten sich auf den Boden des Wachhauses. Die Überraschung war vollkommen. Als Grom mit seiner Gruppe die Kontrolle über das Wachhaus und die beiden anderen über die Bewachungsbaracke übernommen hatten, kam Pfc. Sam, begleitet von Burza und Kres, in die Baracke, in der der Baudienst-Kommandant Kaletnik wohnte.

Kreuzer spielte gerade eine letzte Schachpartie mit einem der Vorarbeiter, als er Schritte auf dem knirschenden Kies vor seiner Baracke hörte. Er hob den Kopf über das Schachbrett und sah zu seiner großen Überraschung, wie Sam durch das offene Fenster hereinsprang und mit seinem Sten auf ihn zielte. Instinktiv nahm der Kommandant den Hörer des neben ihm stehenden Telefonapparats ab und hielt ihn an sein Ohr. Das Telefon war ohrenbetäubend. Nach einem Moment war Storms „Hande hoch“ von der Seite der Tür zu hören, und erst bei diesem Ruf hoben beide Schachspieler die Hände in die Luft, ohne wirklich zu begreifen, was eigentlich geschehen war. 

- Ich weiß, dass du gut schießen kannst“, sagte Sam zu ihr, “aber ich rate dir, es gar nicht erst zu versuchen, denn das ganze Lager ist von Partisanen überrannt. Dann erklärte er Kreuzer. den Zweck des Besuchs der Truppe im Lager und wies darauf hin, dass niemand verletzt würde, wenn sie keinen Widerstand leisteten. Bald darauf erschien Grom und meldete, dass das Wachhaus eingenommen, die drei deutschen Vorarbeiter entwaffnet und in das Wachhaus gebracht worden waren, wo sie gut bewacht wurden. - Da ich in einer solchen Situation nichts ausrichten kann“, sagte der Kommandant in gebrochenem Polnisch, “bin ich gezwungen, das Lager zu übergeben und die in meinem Besitz befindlichen Waffen und alles, was Sie wünschen, auszuhändigen. Ich hoffe, dass Sie, meine Herren, Ihr Wort halten werden und dass niemandem von uns etwas passieren wird. ....


poniedziałek, 28 października 2024

Oddział SAMA - AK - Obóz pracy Kaletnik - Koluszki - Odgłosy - 1983 - cz.1

 

Na łamach Odgłosów zamieszczano wspomnienia partyzantów z oddziału SAMA. W numerze nr.20 z 1983 członek tego oddziału, żołnierz AK, Jerzy Żukowski opisuje historię ataku na obóz pracy przymusowej - Baudinst w Kaletniku koło Koluszek. Zamieszczam cz. 1 jego jakże ciekawych wspomnień.



Odgłosy : tygodnik społeczno-kulturalny. 1983-05-14 R. 26 nr 20

TAM GDZIE DACHY SŁOMĄ KRYTE - cz.2

Obóz przymusowej pracy - Baudienst (służba budowlana) założono około Wielkanocy w 1943 roku. Wcielono do mego przymusowo młodych Polaków powyżej 16 lat, pochodzących z okolic Piotrkowa Tryb., Rawy Maz„ Koluszek. Pracowali oni pod kierunkiem niemieckich majstrów na różnych · budowach, Baudienst Kaletnik znajdował się w pobliżu Koluszek na dużej leśnej polanie przy szosie Zakowice - Będzelin około 500 metrów od skraju lasu. Na wzór rzymski, obóz miał kształt prostokąta o wymiarach 90 na 150 metrów i otoczony był ziemnym wałem z rowem od wewnątrz , na którym był płot z drutu kolczastego o wysokości 2,5 metra z jedną bramą wejściową, umiejscowioną pośrodku węższego boku przylegającego do szosy. Na· lewo od wejścia mieściła się wartownia. Do służby wartowniczej wybierano tzw. zaufanych młodych ludzi, których Niemcy mieli nadzieję z czasem zgermanizować, tak jak i wszystkich innych chłopców z obozu. Na prawo od bramy był barak kancelarii i administracji oraz pomieszczenia dla majstrów Na terenie obozu, początko­ nie mając ze sobą kontaktów, działały tajne organizacje AL, NSZ i AK. W ruchu oporu zorganizowanych było łącznie ok. 50 ludzi, którzy należeli również do zgrupowań spoza. obozu. Akcja na Baudienst została starannie przygotowana napierw od wewnątrz przez te organizacje - głównie. AK, którym przewodzili kpr. Kres (Stanisław Iwan). pchor. Wit : (Teodor Zep) i st. strz. Burza (Józef Marszałek).

    Pchor. Sam przedstawił plan opanowania obozu, co powinno nastąpić przez zaskoczenie i bez hałasu. W czasie akcji warty miały być trzymane przez ludzi z organizacji, którzy zastąpią nie wtajemniczonych i sprzyjających Niemcom wartowników, pod pretekstem skorzystania wolnęgo w innym czasie . Rozbrajanie Niemców miało być przeprowadzane przez ludzi· spoza obozu ze względu na bezpieczeństwo rodzin chłopców, którzy po udanej akcji mieli dołączyć do oddziału. Całość akcji miał ubezpieczać dość liczny oddział miejscowej „dywersji". Miejscem spotkania obu oddziałów miał być skraj lasu przy torze kolejowym niedaleko Żakowic. 9 lipca ok. godz. 23, przy wspaniałej pogodzie oddział Sama dotarł do torów, przeszedł przez nie i wsiąkając w poszycie lasu, zaległ w umówionym miejscu. Sygnałem rozpoznawczym obu grup było hukanie puszczyka. O wyznaczonej godzinie puszczyk odezwał się trzy razy, ale w lesie panowała niezmącona cisza. Puszczyk znowu huknął parę razy i znowu nikt się nie odezwał. Potem puszczyk Sama hukał przez przeszło godzinę, ale z lasu nie było odzewu. Po długim wyczekiwaniu, ze względu na późną porę, Sam wycofał oddział z powrotem na kwaterę do Felusia. Wszyscy byli źli i zmęczeni, bo przeszli ok. 30 kilometrów zupełnie na próżno. Następnego dnia przed południem przybyła z Kaluszek łączniczka Krystyna z zapytaniem od komendy, dlaczego oddział Sama nie stawił się na akcję. ,.Dywersja" czekała w umówionym miejscu, a chłopcy z Baudienstu czuwali prawie do rana.

Po wysłuchaniu raportu Sama łączniczka wsiadła na rower i pojechała złożyć meldunek w komendzie, a gdy późnym popołudniem przybyła ponownie, opowiedziała, że ludzie z „dywersji" czekali dość długo, bacznie obserwując linię toru, przez który oddział Sama miał przejść. Nie zauważywszy nikogo, kto przechodziłby w tym czasie przez tory, nie zwrócili wcale uwagi na dobrze hukającego puszczyka i około pierwszej w nocy wycofali się lasem do swoich domów. Otóż „dywersja" nie mogła zauważyć chłopców z oddziału Sama, ponieważ ci po dojściu do torów wyczekali na moment zajścia księżyca za chmury i wtedy właśnie przeskoczyli przez tory, które często patrolowane byly przez Bahnschutzów. Spotkania zaś z nimi należało unikać, mając ważne zadanie do wykonania. Po dokładnym opisaniu miejsca, gdzie czekała „dywersja", okazało się, iż dzieliło ją od oddziału Sama zaledwie 150 metrów.

Po wyjaśnieniu powodów nocnego pecha Krystyna oznajmiła. że dowództwo poleciło ponowne przeprowadzenie akcji tejże nocy, podała czas i bardziej pewne miejsce spotkania. Dla uniknięcia pomyłki sygnał rozpoznawczy pozostał ten sam. Pod wieczór ponownie zaczęto przygotowywać się do wyprawy, a gdy zapadł zmierzch, oddział powędrował znaną już z poprzedniej_nocy drogą na nowe miejsce spotkania z „dywersją", wyznaczone niezbyt daleko od pierwszego. Był tam pół godziny przed czasem. Dokładnie o wyznaczonej porze puszczyk zahukał trzy razy, po paru chwilach znów trzy razy i jeszcze trzy razy, ale i teraz żadnej odpowiedzi z lasu nie usłyszano. Gdy w pewnej chwili dał się słyszeć głos puszczyka, ucieszono się, że nareszcie dojdzie do spotkama, lecz wkrótce puszczyk umilkł. Chłopcy zaczęli pogwizdywać najpierw cicho, potem coraz głośniej, ale i na to nie było żadnej odpowiedzi. Dobrze po północy oddział wycofał się z lasu do wsi Przyłęk Duży. Tym razem Krystyna zjawiła się już z samego rana, a gdy dowiedziała się wszystkiego, zaklęła szpetnie. bo „dywersja" była w umówionym miejscu, a chłopcy w obozie znów czekali w pogotowiu.  

Zgodnie z raportem „dywersji", na miejsce spotkania przybyli oni całą godzinę wcześniej i hukał im puszczyk, ale wysoko nad głowami, więc prawdopodobnie gdy odezwał się puszczyk od Sama, nie odróżnili go od prawdziwego. Późniejsze gwizdania wzięli za nawoływanie powracających z przepustek chłopców z Baudienstu. W taki to sposób na skutek niepomyślnego zbiegu okoliczności akcja nie doszła do skutku po raz drugi. Po umówieniu się z komendą i organizacją działającą w obozie, postanowiono jednak próbować trzeci raz. Niestety, gdy oddział Sama dotarł na miejsce spotkania i w oznaczonym czasie rozpoczęto hukanie, później gwizdanie, a nawet pokrzykiwanie, znów nie było żadnego odzewu. Chłopców zalała przysłowiowa krew, a pchor. Sam powiedział:

- Z tymi sukinsynami nie możemy się spiknąć, a w obozie chłopaki czekają już trzecią noc. Idziemy sami, bez obstawy. jakoś powinniśmy dać sobie radę.  

Po krótkiej naradzie zmieniono zadania dla kilku ludzi. Zamiast siedemnastu, którzy mieli wejść na teren obozu, wyznaczono do tego tylko ośmiu, gdyż sześciu - w dwóch trójkach - musiało zająć ubezpieczające stanowiska przy szosie i przeciąć druty telefoniczne w odległości około kilometra od bramy. Dwóch partyzantów miało rozbroić wartowników, a jeden stanąć przy bramie. Przed ruszeniem do akcji jeszcze raz rozejrzano się w pobliżu chwilowego postoju i nie znalazłszy nikogo, zachowując bezwzględną ciszę, oddział poszedł przez las w kierunku obozu. Zgodnie z planem zajmowanie obozu miało się rozpocząć w 15 minut po wymarszu na stanowiska ubezpieczających akcję trójek. Patrol Łosia poszedł na lewe skrzydło, a trójka Kapra, zaopatrzona w nożyce do cięcia drutu, udała się na prawe skrzydło, to jest w stronę Żakowic, przez które z Koluszek mogłaby nadejść ewentualna pomoc dla zaatakowanego obozu. Po dojściu na wyznaczone miejsce, strz. Świerk z patrolu Kapra zdjął buty i zalożywszy na nogi pas od spodni, zaczął wspinać · się na słup telegraficzny. Ku zdziwieniu patrzących z dołu kolegów robił to jak zawodowy cyrkowiec. Wydawało się, że wszystko przebiega zgodnie z planem - cicho i bez hałasu. Niestety, gdy przecięty przez Świerka drut spadł na ziemię, w leśnej ciszy rozległ się nagle niespodziewany dźwięk. Straszliwy jęk drutu popłynął wzdłuż linii telefonicznej, płosząc śpiące ptactwo, które zrywało się w powietrze z krakaniem.

Tymczasem pchor. Sam przydrożnym rowem doprowadził grupę szturmową pod bramę Baudienstu. gdzie znowu zatrzymano się na krótki czas, bacznie obserwując obóz. Podniecenie przyczajonych w rowie partyzantów rosło z każdą chwilą. Uda się. czy nie? Czy wartownik przy bramie jest nasz, czy też przypadkiem obcy? W pewnej chwili Sam szepnął: 

- Naprzód. Jazda, chłopaki! Grupa szturmowa chyłkiem przebiegła szosę, dzielącą ją od bramy. Wartownik nie zdążył się nawet odezwać „Stój"! Kto idzie"?!, gdy usłyszał ciche: 

- Ręce do góry! Było to umówione hasło, znana tylko wtajemniczonym. Wartownik, strz. Berkut (Jan Galicki), który tylko czekał na te słowa, usunął na bok kozły hiszpańskie, blokujące wejście, szybko i chętnie podniósł ręce do góry, oddał swój karabin i pas z ładownicą, mówiąc przy tym cicho, że inni od dłuższego już czasu czekają w różnych miejscach na terenie obozu....


Die Erinnerungen von Partisanen der SAMA-Einheit wurden in der Zeitschrift Odgłosy veröffentlicht. In der Ausgabe Nr. 20 von 1983 beschreibt Jerzy Żukowski, ein Angehöriger dieser Einheit und Soldat der Heimatarmee, die Geschichte eines Angriffs auf ein Zwangsarbeitslager - Baudinst in Kaletnik bei Koluszki. Ich präsentiere Teil 1 seiner sehr interessanten Memoiren. 

Wo die Dächer mit Stroh gedeckt sind - Teil 2

Das Zwangsarbeitslager - Baudienst - wurde um Ostern 1943 eingerichtet. Junge Polen im Alter von über 16 Jahren aus der Umgebung von Piotrków Tryb. und Rawa Maz“ Koluszki wurden zwangsverpflichtet. Sie arbeiteten unter der Leitung deutscher Vorarbeiter auf verschiedenen Baustellen. Der Baudienst Kaletnik befand sich in der Nähe von Koluszki auf einer großen Waldlichtung an der Straße Zakowice - Będzelin, etwa 500 Meter vom Waldrand entfernt. Das Lager hatte eine rechteckige Form nach römischem Vorbild, war 90 mal 150 Meter groß und von einem Erdwall mit einem Graben auf der Innenseite umgeben, auf dem sich ein 2,5 Meter hoher Stacheldrahtzaun mit einem einzigen Eingangstor befand, das sich in der Mitte der schmaleren Seite zur Straße hin befand. Links vom Eingang befand sich ein Wachhaus. Für den Wachdienst wurden so genannte vertrauenswürdige junge Männer ausgewählt, die die Deutschen mit der Zeit zu germanisieren hofften, wie auch alle anderen Jungen im Lager. Rechts vom Tor befanden sich die Kanzlei- und Verwaltungsbaracken und die Räume für die Vorarbeiter Innerhalb des Lagers waren, zunächst ohne Kontakt zueinander, die Geheimorganisationen der AL, NSZ und AK aktiv. Insgesamt waren etwa 50 Personen in der Widerstandsbewegung organisiert, die auch zu Gruppierungen außerhalb des Lagers gehörten. Die Aktion in Baudienst wurde zunächst von diesen Organisationen - vor allem von innen - sorgfältig vorbereitet. AK, unter der Führung von Cpl. Kres (Stanislaw Iwan). Pchor. Wit : (Teodor Zep) und st. strz. Burza (Józef Marszałek).

Kadett. Sam legte einen Plan zur Einnahme des Lagers vor, die überraschend und ohne Lärm erfolgen sollte. Während der Aktion sollten die Wachen von Leuten aus der Organisation gehalten werden, die die nicht eingeweihten und mit den Deutschen sympathisierenden Wachen ersetzen sollten, unter dem Vorwand, sich zu einem anderen Zeitpunkt zu befreien. Die Entwaffnung der Deutschen sollte von Personen außerhalb des Lagers durchgeführt werden, um die Sicherheit der Familien der Jungen zu gewährleisten, die sich nach einer erfolgreichen Aktion der Einheit anschließen sollten. Die gesamte Aktion sollte von einer größeren Gruppe lokaler „Ablenker“ unterstützt werden. Der Ort, an dem sich die beiden Trupps treffen sollten, war der Waldrand an der Bahnstrecke bei Żakowice. Am 9. Juli gegen 23 Uhr erreichte Sams Trupp bei herrlichem Wetter die Bahnlinie, überquerte sie und verweilte, durchnässt vom Unterholz des Waldes, an der vereinbarten Stelle. Das Erkennungssignal für beide Gruppen war das Rufen eines Waldkauzes. Zur verabredeten Zeit rief der Waldkauz dreimal, aber es herrschte eine ununterbrochene Stille im Wald. Der Waldkauz rief noch ein paar Mal, und wieder sprach niemand. Dann rumpelte Sams Waldkauz über eine Stunde lang, aber der Wald antwortete nicht. Nach einer langen Wartezeit, die durch die späte Stunde bedingt war, zog Sam die Truppe zurück in Felusias Quartier. Alle waren wütend und müde, da sie etwa 30 Kilometer umsonst gelaufen waren. Am nächsten Tag, noch vor dem Mittag, kam eine Verbindungsoffizierin, Krystyna, aus Kaluszki, um sich beim Kommando zu erkundigen, warum Sams Einheit nicht zur Aktion erschienen war. Die „Diversion“ wartete am vereinbarten Ort, und die Baudienst-Jungs hielten fast bis zum Morgen Wache.

Nachdem sie Sams Bericht gehört hatte, schwang sich die Verbindungsoffizierin auf ihr Fahrrad und fuhr los, um dem Kommando Bericht zu erstatten, und als sie am späten Nachmittag wieder eintraf, erzählte sie, dass die Männer der „Diversion“ ziemlich lange gewartet und die Gleisstrecke, die Sams Einheit passieren sollte, genau beobachtet hatten. Da sie niemanden bemerkten, der zu dieser Zeit die Gleise überquerte, schenkten sie dem gut rumpelnden Waldkauz keinerlei Beachtung und zogen sich gegen ein Uhr morgens durch die Wälder in ihre Häuser zurück. Nun, das „Ablenkungsmanöver“ konnten die Jungen aus Sams Truppe nicht bemerkt haben, denn sie warteten, nachdem sie die Gleise erreicht hatten, den Moment ab, in dem der Mond hinter den Wolken untergegangen war, und sprangen dann einfach über die Gleise, die oft von Bahnschützern patrouilliert wurden. Begegnungen mit ihnen sollten vermieden werden, da sie eine wichtige Aufgabe zu erfüllen hatten. Nach einer detaillierten Beschreibung des Ortes, an dem die „Umleitung“ wartete, stellte sich heraus, dass sie nur 150 Meter von Sams Einheit entfernt war. 

Nachdem sie die Gründe für das nächtliche Pech erklärt hatte, gab Christine bekannt, dass das Kommando die Aktion in dieser Nacht wiederholen wolle, und nannte die Uhrzeit und einen genaueren Treffpunkt. Um Verwirrung zu vermeiden, blieb das Aufklärungssignal dasselbe. Gegen Abend begannen die Vorbereitungen für die Expedition erneut, und als die Dämmerung hereinbrach, nahm die Einheit die vertraute Route von der vorherigen Nacht zu einem neuen Treffpunkt mit der „Umleitung“, der nicht allzu weit vom ersten entfernt war. Er war eine halbe Stunde früher da als geplant. Pünktlich zur verabredeten Zeit rief der Waldkauz dreimal, nach einigen Augenblicken wieder dreimal und noch dreimal, aber auch jetzt war keine Antwort aus dem Wald zu hören. Als auf einmal die Stimme des Waldkauzes zu hören war, freuten sich die Jungen, aber bald verstummte der Waldkauz. Die Jungen begannen, erst leise, dann immer lauter zu pfeifen, aber auch das wurde nicht beantwortet. Weit nach Mitternacht zog sich der Trupp aus dem Wald in das Dorf Przyłęk Duży zurück. Diesmal tauchte Krystyna gleich am ersten Morgen auf, und als sie alles erfuhr, fluchte sie bitterlich. denn die „Ablenkung“ war am vereinbarten Ort, und die Jungen im Lager standen wieder in Bereitschaft.  

Dem „Ablenkungs“-Bericht zufolge waren sie eine volle Stunde früher am Treffpunkt angekommen, und es ertönte ein Pfiff, allerdings hoch über ihren Köpfen, so dass sie den Pfiff von Sam vermutlich nicht von einem echten Pfiff unterscheiden konnten, als dieser ertönte. Das spätere Pfeifen hielten sie für den Ruf der Baudienst-Jungen, die vom Urlaub zurückkehrten. So scheiterte die Aktion aufgrund eines unglücklichen Zufalls zum zweiten Mal. Nach Absprachen mit dem Kommando und der im Lager tätigen Organisation wurde jedoch beschlossen, es ein drittes Mal zu versuchen. Als Sams Einheit am Treffpunkt eintraf und das Hämmern, dann das Pfeifen und sogar das Rufen zur vereinbarten Zeit begann, gab es leider wieder keine Reaktion. Die Jungen wurden mit dem sprichwörtlichen Blut überschwemmt, und Cadet Cpl. Sam sagte:

- Wir können uns nicht mit diesen Hurensöhnen einlassen, und die Jungs warten im Lager auf die dritte Nacht. Wir sind allein unterwegs, ohne Deckung. Irgendwie sollten wir es schaffen.

Nach kurzer Überlegung wurde der Auftrag für mehrere Männer geändert. Statt der siebzehn, die in das Lager eindringen sollten, wurden nur acht dazu bestimmt, da sechs - in zwei Dreiergruppen - an der Straße Sicherungsposten einnehmen und etwa einen Kilometer vom Tor entfernt die Telefondrähte kappen mussten. Zwei Partisanen sollten die Wachposten entwaffnen und einer sollte am Tor stehen. Bevor sie sich auf den Weg machten, sahen sie sich noch einmal an der Stelle um, an der sie gerade anhielten, und als sie niemanden fanden, ging die Einheit in absoluter Stille durch den Wald in Richtung des Lagers. Der Plan sah vor, dass die Besetzung des Lagers 15 Minuten nach dem Abmarsch zu den Stellungen der drei, die die Aktion absicherten, beginnen sollte. Die Elch-Patrouille ging zum linken Flügel, während das Kapr-Trio, ausgerüstet mit Drahtscheren, zum rechten Flügel ging, d.h. in Richtung Żakowice, über den mögliche Hilfe für das angegriffene Lager aus Koluszki kommen konnte. An der vorgesehenen Stelle angekommen, wurde Sgt. Swierk von der Kapra-Patrouille zog seine Stiefel aus, legte den Gürtel seiner Hose um die Beine und begann, auf einen Telegrafenmast zu klettern. Zum Erstaunen seiner Kollegen, die von unten zusahen, tat er dies wie ein professioneller Zirkusartist. Es schien alles nach Plan zu verlaufen - leise und ohne Lärm. Doch als der Draht, den Spruce durchgeschnitten hatte, zu Boden fiel, ertönte plötzlich ein unerwartetes Geräusch in der Stille des Waldes. Das schrille Heulen des Drahtes floss durch die Telefonleitung und erschreckte die schlafenden Hühner, die sich mit einem Krächzen in die Lüfte erhoben.

Währenddessen führte Kadett Pvt. Sam führte die Angriffsgruppe durch einen Straßengraben zum Baudienst-Tor, wo sie erneut einen kurzen Halt einlegten und das Lager genau im Auge behielten. Die Aufregung der Partisanen, die im Graben lauerten, wuchs mit jedem Augenblick. Werden wir Erfolg haben oder nicht? Gehört der Wachposten am Tor zu uns oder ist er zufällig ein Fremder? An einem Punkt flüsterte Sam:

- Vorwärts! Auf geht's, Jungs! Die Angriffsgruppe rannte heimlich die Straße entlang, die sie vom Tor trennte. Der Wachposten hatte noch nicht einmal Zeit gehabt, „Halt! Wer kommt denn da?“, als er ein leises Geräusch hörte:

- Hands up! Es war ein vorher festgelegtes Passwort, das nur den Eingeweihten bekannt war. Der Wachposten, Shot. Berkut (Jan Galicki), der nur auf diese Worte gewartet hatte, räumte die spanischen Böcke beiseite, die den Eingang versperrten, hob schnell und eifrig die Hände in die Luft, übergab sein Gewehr und seinen Gürtel mit Lader, während er leise sagte, dass andere schon lange an verschiedenen Stellen im Lager gewartet hätten....




Koluszki - Kaletnik - Okupacja - Kronika Miasta Łodzi

 

Kilka dni temu odwiedzili mnie moi koledzy Damian i Adrian. Celem ich wizyty był Kaletnik, dokładnie obóz pracy w okresie niemieckiej okupacji. Więcej w tym temacie się nie wypowiadam, gdyż moi koledzy mają pierwszeństwo w przyszłych publikacjach. 

Zacząłem szukać w łódzkich gazetach słowa Kaletnik. Znalazłem w Kronice Miasta Łodzi z 2017 roku bardzo ciekawy materiał - wspomnienia Stefana Sztromajera:

Mój styczeń 1945 Powroty do Łodzi 

Jest tam Kaletnik, również moje okolice - Gałkówek, Justynów, Andrespol i Andrzejów. Ogólnie bardzo ciekawie opisany powrót z wojennej tułaczki. Zapraszam.



Kronika Miasta Łodzi : kwartalnik. 2017 [nr] 1 (77) - strony: 211-216.

W listopadzie 1939 roku musieliśmy opuścić Łódź i zostawić nasze mieszkanie przy ul. Piotrkowskiej - z meblami, wyposażeniem i całym gromadzonym przez lata dobytkiem rodziców. Na głównej ulicy miasta mieli odtąd prawo mieszkać tylko Niemcy. Wkrótce potem znaleźliśmy się wszyscy w Warszawie, co i tak było szczęściem w sytuacji, gdy jesienią 1939 roku Gestapo wymordowało kilkuset przedstawicieli łódzkiej inteligencji. A przecież mój ojciec - jako adwokat i wieloletni radca prawny Magistratu - też mógł spodziewać się najgorszego. Nasz pobyt w Warszawie, traktowany jako tymczasowy, przedłużały kolejne lata okupacji. Przerwał go dopiero wybuch powstania warszawskiego i kolejne wysiedlenie. Po nim rozpoczął się trudny, podzielony na wiele niebezpiecznych etapów powrót do Łodzi. Przypominając tamte odległe już czasy, chciałbym skupić się na ostatnim okresie tej narzuconej nam przez historię wojennej wędrówki.

Pod koniec naszej popowstaniowej tułaczki trafiliśmy do Kaletnika, odległego jedynie o 20 kilometrów od Łodzi. Przybyliśmy tam na początku listopada z naszej poprzedniej tymczasowej siedziby we wsi Zalesie w powiecie miechowskim. Nowe miejsce u pani Krygierowej w Kaletniku wydawało się nam - w porównaniu z poprzednim - niemal rajem. Zgodnie z oficjalnymi komunikatami z frontu Niemcy zajmowali „nowe, z góry przewidziane pozycje". Pod koniec grudnia w okolicy Kaletnika pojawił się niewielki oddział węgierskich żołnierzy. Była to kompania łączności, która prawdopodobnie wobec ogólnego zamieszania w przyfrontowej strefie straciła kontakt z jakąś macierzystą jednostką. Mimo początkowych trudności językowych po pewnym czasie można było się z przybyszami porozumieć łamanym językiem niemieckim uzupełnianym gestykulacją . Okazało się , że byli to w większości węgierscy studenci, którzy przed kilkoma miesiącami zostali wcieleni przymusowo do armii. Teraz po przewrocie dokonanym przez strzałokrzyżowców armia ta znalazła się w roli sojuszniczki Hitlera. Młodzi żołnierze byli wyraźnie zdezorientowani. Zwiedzali okolicę w małych , najwyżej trzyosobowych grupkach. W rozmowach z okolicznymi mieszkańcami dzielili się obawami o swą najbliższą przyszłość. Dwóch z nich poznałem trochę bliżej, bo odwiedzali córkę i siostrzenicę pani Krygierowej w domu, w którym mieszkaliśmy. Jako formacja zwykle najlepiej poinformowana - byli to łącznościowcy - wiedzieli, że Sowieci, którzy są już blisko, wobec jeńców bywają tak samo okrutni jak Niemcy. Dlatego marzeniem tych rzuconych z dala od domów Węgrów była zamiana mundurów na jakikolwiek mniej militarny przyodziewek. I rzeczywiście , dochodziło do takich transakcji, o czym dowiedziałem się dopiero po latach, będąc w tej okolicy. Tymczasem od drugiej połowy stycznia zaczęły się naloty na pobliską Łódź. Wieczorami widać było jaskrawe światła po zachodniej stronie nieba. Były to flary służące do wykrycia oraz identyfikacji obiektów przeznaczonych do zniszczenia.

W którąś niedzielę wybrałem się na dworzec do pobliskich Żakowic , żeby zasięgnąć jakichś informacji o sytuacji na nadchodzącym froncie. W opuszczonym budynku poczekalni zastałem otwarte wszystkie pomieszczenia, a na posadzce tysiące poniewierających się biletów. Żadne pociągi już nie kursowały. Około 17 stycznia rozeszła się wieść , że Niemcy będą wywozić „na okopy", ale ludzie nie bardzo się już tym przejmowali. Pewnie do zachowania spokoju wydatnie przyczynił się pan Geppert, naczelnik poczty w Koluszkach, który, jak głosiła dobrze poinformowana opinia publiczna, był delegatem „miarodajnej Władzy". Około 18 stycznia rozeszła się w okolicy wieść , że na bocznym torze w Żakowicach Południowych stoi unieruchomiony pociąg sanitarny, pełen rannych niemieckich żołnierzy . Co bardziej przedsiębiorcza część mieszkańców wybrała się tam więc , licząc na złote runo. Podobno zdobyli nieco prowiantu oraz medykamentów i wyposażenia szpitalnego. 19 stycznia Rosjanie zajęli Łódź , więc nazajutrz około szóstej rano wyruszyliśmy w drogę do domu. 

Oczywiście nie było żadnego środka lokomocji, lecz odległość do domu, wynosząca około 20 kilometrów, pozwalała przebyć ją pieszo. Szliśmy przez Gałkówek, Justynów, Andrespol i Andrzejów, by dotrzeć do ul. Rokicińskiej. Droga była nieprzyjemna nie tylko ze względu na przejmujące zimno, lecz także na naszą słabą kondycję fizyczną i żałosne obuwie. Ale świadomość , że powracamy po wojennej tułaczce do domu, dodawała nam sił. Na poboczach oprócz zwłok niemieckich żołnierzy leżały pociski moździerzowe , pancerfausty, granaty trzonkowe, skrzynki amunicyjne oraz porzucone przez uciekinierów walizki i tobołki. Szliśmy tak około 12 godzin. Gdy zbliżaliśmy się do miasta, zapadał zmrok, ale nie było ciemno, bo wszędzie leżał śnieg . Gdy dotarliśmy do ul. Rokicińskiej, słychać było odległe odgłosy walki. Niemcy bronili się w rejonie dworca Widzew. Na rogu ulic Głównej i Przędzalnianej, na skraju parku Źródliska , leżało w kałuży krwi kilkanaście zwłok. Nigdy nie dowiedziałem się niczego o losie tych ofiar. Po dojściu do Piotrkowskiej zadziwiła nas nadzwyczajna czystość ulicy i prawie kompletne wyludnienie miasta. Wreszcie dotarliśmy do domu. Pierwsze kroki prowadziły do dozorcówki. Był tam pan Stanisław, jego żona i córka Tereska. Syn Stefan był w Dachau, a drugi, Józek, w Wiedniu. 

Jakie uczucia towarzyszyły nam, wracającym do swojego domu, trudno wyrazić . Pomieszane: satysfakcja, że to wszystko się skończyło, ale też niepewność, czy Niemcy nie wrócą i co będzie dalej. Cieszyliśmy się, że stoi nadal dom w którym mieszkaliśmy przed wojną. Istniało też nasze mieszkanie, do którego nie mieliśmy kluczy, a dozorca nie mógł ich znaleźć . Wyłamałem więc drzwi kuchenne od strony oficyny i tą drogą dostaliśmy się do mieszkania. Jest ono kompletnie ogołocone. W holu wisi portret Hitlera. Zrywam go ze ściany i depczę . W kuchni niechlujne resztki jakiejś zupy. · W moim dawnym pokoju stoją paskudne niemieckie meble, inne pomieszczenia są prawie puste. Czuliśmy zmęczenie i niemal materialną obecność zbiegłych w pośpiechu Niemców. Było zimno. Nie znaleźliśmy niczego, ani pościeli , ani ubrań . Pierwszą noc z 20 na 21 stycznia spędziliśmy okutani w posiadane rzeczy. Nazajutrz dozorca przyniósł klucze - okazało się , że je odnalazł. Ojciec był przed wojną radcą prawnym Magistratu, więc pierwsze kroki skierował tam w sprawie pracy. Zatrudnienie przerwane działaniami wojennymi formalnie trwało i trzeba było to wyjaśnić. Wrócił z potwierdzeniem swego zatrudnienia jako radcy prawnego Magistratu.   

Następne dni były pełne emocji. Na ulicach panował porządek , była elektryczność , funkcjonowała komunikacja miejska. Tramwaje były niebieskie, a nie, jak przed wojną, zielone. Sklepy były prawie puste, ale nie słyszało się o jakichkolwiek rabunkach. Nigdzie nie spotkaliśmy nikogo znajomego. Ludzie przypinali sobie biało-czerwone wstążeczki, żeby było wiadomo, kto jest kim . Na ulicach widać było milicjantów. Byli młodzi, z opaskami, lecz bez napisu milicja. Słyszałem , że wśród mieszkańców panował zwyczaj wskazywania milicjantowi miejsca zamieszkania Niemca, do którego można było pójść i zabrać mu rzeczy. Albo można było namówić milicjanta, aby zastrzelił wskazanego Niemca. Ludzie byli bardzo okaleczeni moralnie okrucieństwami wojny. Wiem o przypadku, że ktoś wszedł do niemieckiego mieszkania i zabrał sobie rower. Takie samowolne „rekwizycje" nie były niestety rzadkością . Trzeciego dnia po naszym powrocie przyszedł do nas zegarmistrz nazwiskiem Telg, który mieszkał przy ul. Piotrkowskiej 80 w domu obok naszej kamienicy. Przyszedł zatroskany, bo ojciec zostawił mu przed wojną do naprawy zegarek, który przez całą wojnę czekał na oddanie. Ale dzień wcześniej odwiedził" go milicjant z jakimś Polakiem, który zabrał mu wszystko, co miało jakąś wartość, w tym również ojca zegarek.

Ten Niemiec był przedwojennym mieszkańcem Łodzi, takim, jakich było tu wielu. Nie wiem, co się z tym zegarmistrzem potem stało, ale los wszystkich Niemców był tutaj podobny. Wszystkich wysiedlano, na pewno wyrzucono go z mieszkania, być może zamieszkał gdzieś na obrzeżach Łodzi. Może został spisany i wzięty do obozu gdzieś na Sikawie, a w sprzyjających mu okolicznościach mógł zostać w 1947 roku wysiedlony z Łodzi. Wkrótce okazało się że bank, lub odpowiedni urząd wymienia tzw. „młynarki ", czyli okupacyjne pieniądze , na złotówki. Każdy posiadacz kenkarty mógł wymienić 500 „młynarek" na nowe złotówki, a przy tej czynności wycinano z kenkarty klin w miejscu niemieckiej „gapy". Ta sama osoba wypłacała gotówkę i wycinała gapę , nie było żadnej kontroli, mogła wyciąć lub nie. Myślę jednak, że wykonywały to osoby bardzo zaufane. Mieliśmy więc jakieś pieniądze, ale sklepy były zupełnie puste. Drugiego lub trzeciego dnia miasto zostało oblepione karteczkami z napisem: „W Łodzi powstał urząd łódzki , propagandy wojewódzkiej, który wieść o polskim czynie, ogłosi aż hen - w Berlinie". Przejrzałem po kolei całe mieszkanie. Bilans strat domowych był ogromny. W moim pokoju zamiast lekkich dawnych sprzętów stały proste drewniane poniemieckie graty pomalowane grubo żółtawą farbą olejną : szafa, kozetka, żelazne łóżko , niska komoda z szufladami, fotele. Podobnie było w pozostałych pokojach, wszędzie obce sprzęty , na ścianach parę obrazów - jakieś oleodruki, tandetne reprodukcje, tanie ozdoby. Nie było niczego, co pozwoliłoby normalnie przetrwać zimę . Nieproszeni poprzedni lokatorzy zmienili też trochę funkcje pokojów. 

Od razu zabrałem się do „czyszczenia" mieszkania, w emocji wiele rzeczy wyrzuciłem , niektóre pozostawiłem na później . Trzeba było na nowo zacząć żyć . Kilka ostatnich lat w naszym mieszkaniu mieszkał Richard Mickenhagen, niemiecki urzędnik partyjny albo może administracji miejskiej wysokiego szczebla. Musiał mieć naprawdę wysokie stanowisko, bo znalazłem w domu charakterystyczny proporczyk, taki, jakie niemieccy dygnitarze zakładali na swoje samochody dla szczególnego ich oznakowania. W piwnicy leżały dziesiątki egzemplarzy pracy na temat ekonomii - to była dysertacja doktorska tegoż Richarda Mickenhagena. Może w piwnicy walają się jeszcze jakieś egzemplarze. W tym samym domu przy ul. Piotrkowskiej na drugim piętrze mieszkała teściowa pana Mickenhagena, Edith Kahl. Była właścicielką sklepu z wyrobami artystycznymi, który znajdował się na parterze naszej kamienicy. Były tam jakieś lampy, lichtarze, różne bibeloty itp. Wiele lat później obejrzałem film dokumentalny pt. Fotoamator, przedstawiający przeźrocza z łódzkiego getta. Wykonał je niemiecki urzędnik zarządu getta. Jedno z przezroczy przedstawia wazę , a autor komentuje, że brakującą pokrywkę dostał od Richarda Mickenhagena. Znalazłem dosyć dużo negatywów małoobrazkowych, głównie z getta. Negatywy te spaliłem w piecu. Na pewno były wartościowe ze względów historycznych, coś dokumentowały . Nie mogłem sobie tego później darować. Jedyną wartościową dla mnie pozostałością po Mickenhagenie był światłomierz , który udało mi się wymienić w pierwszym otwartym sklepie fotograficznym Płażewskiego przy ul. Piotrkowskiej 132 na skromny aparat. Sukcesywnie niszczyłem i wyrzucałem na śmietnik wszystko, co przypominało mi okupantów. Szkoda, że trochę nie poczekałem , może historycznie miałyby jakąś wartość. 

                                                   Stefan Sztromajer - dr inż„ emerytowany pracownik naukowy Pl:.

piątek, 25 października 2024

Kołomyja - Kresy - Kronika wypadków - 1930-37 - cz.3


Echo. 1930-05-29 R. 6 nr 145

Beczka z materiałem wybuchowym pod filarami mostu.

Z Kołomyi donoszą: Ostatni wylew Prutu, spowodował podmycie i usunięcie się nasypu obok mostu na tej rzece pod Kołomyją. Nasyp ten ma być obecnie zabezpieczony murem. Podczas robót ziemnych natrafili robotnicy na zakopaną beczkę z materiałem wybuchowym (ekrazytem), lontami i detonatorami. O sensacyjnem odkryciu zawiadomiono zaraz komisariat P. P. w Kołomyi oraz wojskowość. Na miejsce przybył pluton pionierów 49 p. p., który stwierdził, że materjał wybuchowy pochodzi z czasu wojny i był przygotowany do wysadzenia obu mostów (kołowego i kolejowego): materjał ten był już w zupełnym rozkładzie, wobec czego wrzucono go do Prutu, lonty zaś i detonatory zabrano celem dalszego zbadania,

Echo. 1930-09-01 R. 6 nr 239

 60 złotych na otarcie łez. Epilog tragicznej wycieczki przed sądem

Obecnie rozegrał się epilog tragicznej wycieczki. Dnia 7 czerwca Izrael Bieger, czeladnik krawiecki w Kołomyi wraz z kilku kolegami wybrał się na wycieczkę na górę Oskrzesiniecką pod Kołomyją. Droga prowadziła wzdłuż Prutu polami gospodarzy oskrzesinieckich. Gdy Bieger znalazł się na leżącym tuż nad Prutem gruncie Iwana Huculaka, żona tegoż Nascia zaczęła na Biegera i jego towarzyszy krzyczeć, by wyszli z jej ogrodu. Na krzyk żony nadbiegł Iwan Huculak i „kluczką" do wyciągania wody ze studni uderzył Biegera w głowę. Wywiązała się między nimi bójka, w czasiem której Bieger ugodził Haculaka nożem w lewy bok, w okolicę lewej pachwiny. Na krzyk Haculaków zbiegli się ludzie. Gdyby nie interwencja kapitana żandarmerji wojskowej Smereczańskiego, który przypadkowo się znalazł na miejscu, tłum byłby zlinczował Biegera.

Rannego Huculaka oddano do szpitala powszechnego w Kołomyi gdzie no dwóch tygodniach zmarł wskutek posokowatego zapalenia opłucnej lewej, Bieger oskarżony o zbrodnię zabójstwa stawał w dniach 20 i 21 bm przed tut. trybunałem sądu okręg. Oskarżony, lat 21 liczący, spokojnie oświadczył, że czynu swego żałuje, a popełnił go w silnem podrażnieniu pod wpływem przestrachu, że Huculak który nadbiegł strąci go do rzeki. Świadkowie stwierdzili, że Huculak uderzył Biegera przez głowę, oraz że tą drogą przez pola, którą szedł Bieger, zwykle ludzie chodzili do łódki, albowiem przejście to było wygodne. Sąd wydał wyrok zasądzający Izraela Biegera za zbrodnię zabójstwa na dwa lata ciężkiego więzienia. Owdowiałej Nadii Huculak i tejże dziecku przyznał sąd po 60 złotych miesięcznie.





OSZCZĘDNOŚCI EMERYTOWANEJ NAUCZYCIELKI.

Lwów, 29.3. — W Kołomyi zmarła emerytowana nauczycielka szkoły powszechnej Biernacka, która w ostatnich latach żyła w zupełnem odosobnienia i niemal w nędzy w małym domku, w dzielnicy żydowskiej. Komisja, przybyła na miejsce po nagłym zgonie Biernackiej znalazła w jej mieszkaniu znaczną ilość kosztowności i 12 tyś. zł. gotówką.

Echo. 1933-12-24 R. 9 nr 355

Nauczycielka zakochała sie w uczniu. Dwa chrząknięcia szantażysty

Z Kołomyi donoszą: Uczeń kołomyjskicj szkoły handlowej E, zakochał się w starszej od siebie o 12 lat nauczycielce szkoły powszechnej w jednem z miasteczek powiatu kołomyjskiego, pani M.. która się młodemu uczniowi w uczuciach odwzajemniała choć miała męża i rozumiała całą niedorzeczność _ takiego stosunku. Kiedy E. wyjechał do Kołomyi pisali do siebie listy. Gospodyni mieszkania w Kołomyi w którem E. się ulokował na stancji pewnego razu przeglądając z kobiecej ciekawości jego szkatułkę, znalazła owe „gorące"' listy. Również przeczytał je pasierb gospodyni Tymoczko, który je zabrał i napisał do nauczycielki list następującej treści: „szanowna Panil Proponuję Pani czysty interes nie żaden szantaż. Jestem w posiadaniu jej listów do E. i proponuję ich zwrot za 100 zł. Czekam na Panią we wtorek naprzeciw Kasy Oszczędności i na znak 2 razy chrząknę. Gdyby Pani się na to nie zgodziła, jeden list odeślę do Inspektora szkolnego, a drugi do męża". Pani M. przyjechała do Kołomyi ' udała się wprost do wydziału śledczego, a gdy nazajutrz p. Tymoczko przy szedł po 100 zł. i dwa razy chrząknął, uczuł ciężką dłoń wywiadowcy na swojem ramieniu... — Obecnie Tymoczko odpowiadał przed sądem za wymuszenie i został skazany na 6 miesięcy więzienia. Podczas rozprawy macocha oskarżonego przez godzinę mdlała, doszłoby do katastrofy. — fatalne listy sędzia zwrócił nauczycielce, która przyrzekła sobie, że jut nigdy nie będzie pisała listów miłosnych, chyba do własnego męża.

Echo. 1934-07-30 R. 10 nr 206

OJCIEC ODCIĄŁ DZIECKU JĘZYK, ABY "BACHOR NIE WRZESZCZAŁ"

Kołomyja, 30 lipca. — Wypadek bestialskiego morderstwa, zdarzył się w Obertynie. Niejaki Michał Pajączek za bił swoje cztero-tygodniowe dziecko, uważając, że nie jest jego ojcem. 20-letni morderca ożenił się z młodszą od siebie o 3 lata dziewczyną. Dziecko przyszło na świat po 7-miu miesiącach. Pajączek począł swej żonie czynić wyrzuty, że już przed ślubem zdradzała go z synem szynkarza. Po pewnym czasie podejrzenia jego znalazły potwierdzenie w anonimowych doniesieniach i Pajączek postanowił dziecko zabić. Morderca odciął dziecku wpierw język, aby ..bachor nie wrzeszczał", a potem rzucił Je na ziemię i począł je deptać nogami tak długo, aż dziecku zupełnie zmiażdżył czaszkę: — Pajączka aresztowano.

4 MIESIĄCE ARESZTU za szerzenie pornografii.

Z Kołomyi donoszą: Swego czasu głośny był w Kołomyi wypadek ucznia 8-ej klasy I. gimnazjum B.. który pokazywał kolegom zdjęcia pornograficzne. Zdjęcia otrzymał od niejakiego Doerflera ze Stanisławowa, a ten od „fotografa" Uhorczuka. W sądzie I. instancji wszyscy trzej zostali uniewinnieni. Wskutek apelacji prokuratora, który osobiście w sądzie grodzkim oskarżał w tej sprawie, odbyła się ponowna rozprawa przed wiceprez. s. o. Sobota, który wszystkich trzech skazał na 4 mies. aresztu z zawieszeniem. Oskarżeni zapowiedzieli złożenia kasacji do Sądu Najwyższego.

Echo. 1935-11-28 R. 11 nr 331

Tragiczna śmierć konduktora pod kołami autobusu P.K.P

Z Kołomyji donoszą: Na szosie Kołomyja — Kosów, opodal Matynia, wydarzył się wstrząsający wypadek. Autobus PKP jadąc pod górę, zaczął się na śniegu ślizgać, grożąc katastrofą cofnięcia się i przewrócenia do rowu. Konduktor autobusu N. Flisiuk, chcąc zapobiec katastrofie, wyskoczył z wozu i usiłował podeprzeć go z  tyłu rękami. Autobus całym ciężarem wjechał na niego, przyczem tylne koła zmiażdżyły nieszczęśliwego. Konduktor poniósł śmierć na miejscu. Na zwłokach dzielnego konduktora zatrzymał się autobus i dzięki temu pasażerowie, których było kilkunastu, uniknęli katastrofy. Na miejsce wypadku wyjechała z Kosowa komisja sądowo-policyjna. Wypadek ś.p. Flisiuka, który osierocił żonę i dwoje dzieci, wywarł w Kołomyji przygnębiające wrażenie.

Echo. 1936-03-30 R. 12 nr 90

"LEKARZ Z CHARBINA" Liczne ofiary oszusta.

Z Kołomyi donoszą. Do więzienia w Kołomyi sprowadzono niebezpiecznego osobnika niejakiego Karola Szkredkę który od roku prawic grasował na Pokuciu, żerując na nieszczęściu chorych. Z doniesienia policji wynika, że aresztowany, który podaje się za "redaktora, wydawcę i dyrygenta" występował w Kołomyi i okolicy jako lekarz radiolog - lecząc, zapisując recepty i pobierając niesłychanie wysokie honorarja. Efektem kuracji "lekarza" była przeważnie śmierć jego pacjentów. W ten sposób oszust zgładził ze świata M.Szindlera, biorąc od niego 400 złotych honorarjum, A.Iwanowa, M.Kobloszową, Z.Dawidowską, J.Chomickiego — mieszkańców Kołomyi, nie licząc ofiar na całym Pokuciu. Oszust zależnie od okoliczności przedstawiał się jako absolwent wydziału medycznego w Charbinie, Tokio, Zurychu itd. Aresztowany twierdzi, że posiada w Stanisławowie przy ul. Jasińskiego 30 realność oraz że wydawał „Tygodnik dla zwiedzających Lwów" stąd jego tytuł redaktorski. Poza tem Szkredka twierdzi, że był przedstawicielem „Polskiego Instytutu Radowego" fabryki środków leczniczych Prokopskiego w Mysłowicach. Podobno jest jeszcze poszukiwanych kilkaset osób, które w naiwności swej uwierzyły „lekarzowi z Charbina".

Echo. 1936-09-14 R. 12 nr 256

Koła parowozu zmiażdżyły nauczyciela. Krwawe strzępy na przestrzeni 60 metrów.  

KOŁOMYJA 14 września — Za rampą kolejową, przed odlewnią żelaza Biskupskiego, rzucił się pod koła pociągu pospiesznego, zdążającego z Kołomyi do Lwowa jakiś osobnik. — Ponieważ pociąg był już prawie w pełnym biegu, więc nie było mowy o zatrzymaniu pociągu, mimo, że maszynista zauważył skok samobójcy. Pociąg zmiażdżył ciało desperata w straszliwy sposób, rozrzucając je na przestrzeni około 60 metrów. Z dokumentów, które znaleziono przy zmasakrowanych zwłokach, okazało się, że samobójcą jest nauczyciel szkoły powszechnej im. Piramowicza w Kołomyi. — Łuczyński od dłuższego czasu cierpiał na rozstrój nerwowy a w czwartek uzyskał urlop zdrowotny, chcąc rozpocząć leczenie we Lwowie. Desperacki krok nauczyciela wywołał przygnębiające wrażenie w kołach nauczycielskich. Łuczyński osierocił żonę i dwoje dzieci.

Echo. 1937-06-03 R. 13 nr 153

ZBOŻE PRZEZNACZONE DLA BEZROBOTNYCH furmani magistraccy sprzedawali paserom

Z Kołomyi donoszą: Przed trybunałem karnym w Kołomyi rozpoczął się proces przeciwko Wasylowi Rybczukowi, Michałowi Michalczukowi i Bazylemu Hyszce, woźnicom magistratu w Kołomyi, oskarżonym o to, że jesienią 1936 roku skradli z magazynów miasta Kołomyi zboże wartości 1.500 zł., oraz przeciwko Pinkusowi Hechtowi, Leonowi Schönerowi, Mozezowi i Klarze Brunwasserom, oskarźonym o to, że nabyli skradzione zboże ze świadomością, iż pochodzi z kradzieży na szkodę miasta, w końcu przeciwko Józefowi Sanojcy, urzędnikowi magistratu, oskarżonemu o to, że nie dozorował woźniców w czasie wydawania zboża, w wyniku czego doszło do kradzieży. W świetle aktu oskarżenia sprawa przedstawia się następująco: W magazynach magistrackich przy ul. Folwarcznej w Kołomyi przechowuje się zboże, przeznaczone do utrzymania zwierząt pociągowych magistratu. Nadzór nad magazynami sprawuje urzędnik Józef Sanojca. W tym magazynie przechowywano również zboże ofiarowane dla najuboższej bezrobotnej ludności. Rybczuk, Michalczuk i Hyszka przywozili zazwyczaj zboże z tego magazynu do magazynu przy stajniach strażackich. Ponieważ byli oni częstymi gośćmi w szynkach kołomyjskich, gdzie się zapijali mimo szczupłych dochodów, zwróciło to uwagę władz w związku z stwierdzonym ubytkiem zboża w magazynie. Początkowo woźnicy nie chcieli się przyznać do niczego, dopiero gdy im wykazano, że wozili zboże do miejscowych kupców, przyznali się do kradzieży. Pieniądze, uzyskane ze sprzedaży kradzionego zboża, obracali na libacje, a nadto Michalczuk utrzymywał kochankę. Oskarżeni kupcy bronią się, że kupując zboże, czynili to w dobrej wierze i w przekonaniu, iż kupują u wieśniaków, osk. Sanojca zaś przeczy stanowczo, jakoby kiedykolwiek oddalał się od magazynów zbożowych, coby mogło umożliwić oskarżonym ich proceder. Rozprawa budzi wielkie zainteresowanie.

Echo. 1937-12-15 R. 13 nr 349

KWIAT PŁOMIENNEJ MIŁOŚCI NA SALI SĄDOWEJ.

Z Kołomyi donoszą: Przed Sądem Okręgowym w Kołomyi toczył się proces karny przeciwko 25-letniemu Prokopowi Stefurakowi, oskarżonemu o uprowadzenie nieletniej wbrew woli rodziców. W Sopowie pod Kołomyją mieszka bogata rodzina Filipów; 16-letnia córka Filipowa, Zofia, zakochała się w przystojnym, choć biednym, mlodzieńcu, obecnie oskarżonym Stefuraku. Przez kilka miesięcy trwały bliskie stosunki między młodymi ludźmi. W rezultacie przyszło na świat dziecko. Mimo to rodzice Filipówny nic zgodzili się na ślub. Wobec tego córka ich uciekła z domu i zamieszkała u Stefuraka. Przy pomocy policji jednak dziewczynę sprowadzono do domu, skąd po krótkim czasie znów jednak uciekła do Stefuraka. Stefurak, który dziewczynę kocha, błaga jej rodziców, by udzielili zezwolenia na ślub córki. Nadaremnie! Ostatnio nawet sporządzili przeciw Stefurakowi doniesienie karne o porwanie ich córki. Na rozprawie 16-letnia Zofia oświadczyła, że przebywa u Stefuraka z własnej woli. Wyszło też na jaw, że sąd nadopiekuńczy, do którego się zwrócili młodzi ludzie, udzielił im zezwolenia na ślub wbrew woli rodziców, którzy mogą Stefurakowi zarzucić tylko jedno: że jest biedny. Sąd uniewinnił Stefuraka.


czwartek, 24 października 2024

Kołomyja - Janusz Meissner - Historja matrymonjalna - 1934

 Z największą przyjemnością przeczytałem materiał pisany ręką wspaniałego człowieka, pisarza, pilota, żołnierza, myśliwego Janusza Meissnera. Tym ciekawszy materiał, że w Kołomyi spędziłem dwa wspaniałe tygodnie podczas prac restauracyjnych na katalickim cmentarzu.

Janusz Gniewomił Meissnerps. lit. Porucznik HerbertOrski (ur. 21 stycznia 1901 w Warszawie, zm. 28 lutego 1978 w Krakowie) – polski pisarz, dziennikarz i wojskowy. Kapitan pilot Wojska Polskiego, kawaler Krzyża Srebrnego Orderu Wojennego Virtuti Militari. - Źródło: Wikipedia.

Orędownik : ilustrowane pismo narodowe i katolickie : wydanie ł[ódzkie]. 1934-11-14 R. 64 nr 259



JANUSZ MEISSNER

HISTORJA MATRYMONJALNA

Spotkałem go zupełnie przypadkowo w Kołomyi, po trzech latach niewidzenia. Był w mundurze podporucznika artylerji. Poznałem go od razu, (choć zawsze, ilekroć o nim myślałem, w pamięci mej rysowała się postać uczniaka z siódmej klasy gimnazjum imienia Staszica, w granatowej kurtce i jasnoniebieskiemi wypustkami pa kołnierzu; niezapomniana postać największego po wsze czasy urwisa, który dał się we znaki nauczycielom i wychowawcom kilku szkół średnich w Warszawie, zwiedzając je kolejno wraz ze mnę. od wstępnej, aż do matury. Byłem jego przyjacielem ,.na śmierć i życie" i zawsze wylewano nas jednocześnie, poczem znów razem przyjmowano do innej skarbnicy wiedzy. Dopiero wojna rozdzieliła nas na długo: Rzeczycki wstąpił do wojska w Warszawie; ja. dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności i własnemu przemysłowi, odrazu dostałem się do szkoły pilotów. Potem dochodziły mnie tylko od czasu do czasu wieści o tem, co się z nim dzieje. I wreszcie spotkałem go w tej dziurze. Naturalnie rzuciliśmy się sobie w objęcia, a że była pora poobiednia. poszliśmy do jedynej w Kołomyi cukierni z muzyką, pana Wawrzyńca Szczypiorkiewicza.

     Pamiętam tę cukiernię bardzo słabo. Zato pan Szczypiorkiewicz dobrze pamięta zapewne nasz pobyt w swoim zakładzie: wypiliśmy u niego we dwóch 96 krupników i zjedliśmy dwa ciastka.. Jak świat światem, a Kołomyja - Kołomyją., nikt nie wypił tam tyle gorącego nektaru. Wspominaliśmy dawne czasy i u Górskiego, i u Reya, i u Rondthalera, i u Staszica. Wspominaliśmy Babcię. Samochód od niemieckiego i Bouffała od fizyki. Słońskiego, Rygiera, Zydlera, Kudelskiego... Potem zaś dziwiliśmy się, że przecie przy boskiej i tych zacnych pedagogów pomocy wyrośliśmy na ludzi, choć należało się raczej spodziewać, że skończymy w kryminale.

     Naturalne, odrazu było po nas widać, że spoważnieliśmy bardzo. Obaj przecież nosiliśmy oficerskie mundury i po kilka wstążeczek orderowych na piersi,

     Byliśmy tedy godni i stateczni aż do piętnastej czy osiemnastej kolejki. Potem opowiedzieliśmy sobie przeżycia wojenne i służbowe. Okazało się, że prawie jednocześnie zostaliśmy podporucznikami i nawet odznaczyliśmy się tych samych bitwach.

    Przy trzydziestej kolejce wyszło najaw, że zarówno Tadka, jak i mnie wysłano do Kołomyi po odbiór rekrutów. Rekrutów jednak nie było i należało albo czekać na ich przybycie parę dni, albo wracać do Lwowa.

- Do Lwowa?!

Wcale nie wiedzieliśmy, że obaj mamy przydział we Lwowie. To była nowa okazja: kazaliśmy podać następny dzbanek krupniku_ Mój Boże, jakie to już dawne czasy! Cóżbym dał za to, aby być teraz podporucznikiem i mieć dwadzieścia jeden lat! Znam tylko dwa piękne stopnie oficerskie: podporucznika i marszałka. Dziś - jestem kapitanem. Marszałkiem ani podporucznikiem nie będę nigdy     

     A wówczas? Świat należał do mnie! Byłem przekonany. że wszyscy patrzę. z zachwytem na mój nowiutki mundur z żółtym, nieprzepisowo niskim kołnierzem, na moją jedną jedyną gwiazdkę na czapce z olbrzymim daszkiem i na dyndający wdzięcznie Virtuti. Wszystkie kobiety uśmiechały się tylko do mnie; wszyscy mężczyźni mnie podziwiali. Boże, jaki byłem durny! 

     W cukierni robiło się tymczasem ludno. Poprzychodziły nawet jakieś panienki z mamusiami i ciociami. Wszystkie były ładne, bo właśnie dobijaliśmy do czterdziestej kolejki. Podobały nam się nawet ciocie; i mamusie też! To sprowadziło nasze zwierzenia na drogi sentymentalne. Właściwie zwierzałem się ja. bo Tadek lekceważył te sprawy. Byłem wtedy kochliwy, jak pensjonarka i akurat po zawodzie miłosnym. W głębi duszy wierzyłem, że się wszystko jeszcze zmieni na moją korzyść (czar munduru), ale uderzyłem w ton pesymistyczny. Przyczyna mego zmartwienia mieszkała w Warszawie, miała lat 17 i ignorowała mnie całkowicie, pokpiwając wesoło z moich uczuć. Wreszcie zaproponowała mi przyjaźń. Odszedłem z raną w sercu. 

- Na imię jej StelIa - poinformowałem Tadeusza. 

- Rany boskie! - przeraził się. 

- Stella? - Nie podoba ci się? 

- Phi, dlaczego? Znałem gościa, co się kochał w Elfrydzie. Też dostał kosza a imię jeszcze straszliwsze. Stella? Owszem: dźwięcznie. 

    Spostrzegłem, że jestem nierozumiany i że moje niepowodzenia nie budzą. współczucia. Tadek siedział nachmurzony i nieco ironiczny. 

- Pal ją sześć, tę Stellę - rzekłem po bohatersku. - Napijmy się. Rozchmurzył się odrazu.

 - Tak to rozumiem - grzmotnął mnie w łopatkę, aż jękło. - Co tam baby! Za naszą. starą, męską. przyjaźń! I zmordowaliśmy dzbanek do dna. 

    Potem huknęliśmy, że będziemy płacić. Sam pan Szczypiorkiewicz przyniósł nam rachunek za 47 kolejek krupniku. a prócz tego kazał podać trzy większe kielichy, żeby się z· nami napić. Bardzo nas szanował. że jeszcze możemy siedzieć równo sztywno, ale widocznie miał wątpliwości czy poradzimy sobie z chodzeniem, bo wyprowadził nas pod ręce aż za próg.

Poradziliśmy sobie. Wprawdzie chcieliśmy potem kupić od burmistrza ratusz, a od straży ogniowej sikawkę (za co o mało nas nie odstawiono na komendę miasta), ale skończyło się na obwarzankach. Potem, nie zawiadomiwszy właściciela. pożyczyliśmy z rogu ciemnej uliczki rozklekotaną dryndę i pojechaliśmy na spacer. Tadek powoził, a ja śpiewałem .,o mój rozmarynie". Wreszcie, zamieniwszy jeszcze po drodze szyldy akuszerki i zakładu pogrzebowego, udaliśmy się na dworzec, aby wsiąść do lwowskiego pociągu. Tak się zaczęła druga faza naszej serdecznej przyjaźni. Zamieszkaliśmy obok siebie. na czwartem piętrze, w pokojach kawalerskich z bieżącą wodą..

Tadek okazał się domatorem: posiadał własne meble, patefon, aparat fotograficzny, dwie talje kart i wspaniałą stojącą lampę, która tworzyła całość z niskim stolikiem na książki, trzema półeczkami na drobiazgi i bibeloty. Prawda! - miał jeszcze kanapę i na niej ze dwadzieścia przeróżnych poduszek, zagadkowego pochodzenia (takie rzeczy łączą się ściśle z kobietą i to z kobietą sentymentalną, a Tadek nie lubił sentymentalnych niewiast). Ja miałem tylko wieczne pióro do podpisywania weksli i tapczan Resztę jakoś dokompletowaliśmy przy boskiej i ludzkiej pomocy, poczem zaczęliśmy wieść wesoły kawalerski żywot. Powodziło nam się rozmaicie. Obroty koła fortuny były zresztą dość regularne: przez kilka pierwszych dni w miesiącu zwykle byliśmy górą; przez kilka ostatnich już można było wykombinować gdzie zaliczkę, najgorszy był zawsze środek: nikt wtedy nie miał pieniędzy,...

Kołomyja - Kresy - Kronika wypadków - 1927-37 - cz.2

 

Łódzkie Echo Wieczorne. 1927-03-29 R. 3 nr 74

Pan w masce na twarzy i ze stryczkiem w ręku zawita do Kołomyi.  

Z Kołomyi donoszą: Obecna kadencja sędziów przysięgłych w Kołomyi obfitowała aż w dziewięć rozpraw o morderstwa względnie zabójstwa. - Mordercy rekrutują się przeważnie z  ludności włościańskiej, a okoliczność (a świadczy dowodnie o deprawacji tej ludności i zaniku u niej pobudek moralnych). Oprócz wydanych już dwóch wyroków śmierci, zapadły znowu świeże dwa wyroki, wydane na morderców posterunkowego policji państwowej w Pistyniu, Antoniego Armaty. Mordercami tymi są Fedor Ślusarczuk i Iwan Kniażdworak. Ten ostatni był moralnym sprawcą zbrodni, a Ślusarczuk jej wykonawcą. Po dokonaniu zbrodni w sierpniu 1926 roku Ślusarczuk zbiegł do Rumunji, gdzie miał się spotkać z Kniażdworakiem i skąd obaj mieli wyruszyć do Rosji po — złote runo w postaci ziemi, rozdawanej za... darmo! Tymczasem Ślusarczuk został w Rumunji przytrzymany i wydany władzom polskim. Przyciśnięty do muru wydal swego spólnika i obecnie obaj zasiedli na ławie oskarżonych. Po trzydniowej rozprawie trybunał sędziów przysięgłych wydał na obu wyrok śmierci przez powieszenie. Wyrok ten zostanie wykonany, gdyż morderstwo to popełniono z premedytacją na osobie przedstawiciela władzy bezpieczeństwa.

Głos Trybunalski : niezależny organ polityczny. 1927-10-08 R. 4 nr 231

UKRAIŃSKA AKCJA SABOTAŻOWA NA POKUCIU.

Mieszkańcy powiatów pokuckich zostali zaalarmowani w ubiegłym tygodniu wiadomościami o aresztowaniach, dokonanych wśród młodzieży ukraińskiej w Kołomyi, Stanisławowie i Śniatynie i o planach sabotażowych, które na szczęście do skutku nie doszły. W Kołomyi aresztowano nawet kilku uczniów gimnazjum ruskiego. Jak świadczą zebrane materjały, chodziło o akcję antypaństwową która miała za cel niszczenie środków komunikacyjnych , jak linje kolejowe przez zbrodnicze zamachy na pociągi oraz przecinanie drutów telegraficznych i telefonicznych. W okolicy Stanisławowa — jak już donieśliśmy — umocowano do szyn progi, które mogły spowodować wykolejenie pociągów; w innych miejscowościach przecinano przewody i podcinano słupy telegraficzne. W Kołomyji schwytano dwóch uczniów ruskiego gimnazjum, wyposażonych w specjalne narzędzia do przecinania żelaza. 

Szczęśliwym trafem udało się ująć niebezpiecznych szaleńców i osadzić ich w areszcie, a akcję sabotażowo - dywersyjną w zarodku sparaliżować. Katastrofa kolejowa mogła, póciągnąć za sobą wiele ofiar Bogu ducha winnych podróżnych, wśród kto rych zarówno mogli być Polacy jaki Rusini. Celem tej akcji jednak było coś więcej, mianowicie chodziło o sprowokowanie władz, które stosując konieczne środki ochrony, musiałyby dokonać aresztowań i tem samem wskrzesić do życia pogrzebane, już częściowo antagonizmy polsko-ukraińskie na naszym terenie. Zamachy miały za cel przeszkodzić nawiązaniu dobrych stosunków między bratniemi narodami i wreszcie zademonstrować, przed światem, że właśnie Polska, która obecnie tyle mówi o pokoju ogólnym na forum Ligi Narodów i która stara się o pożyczkę; jest krajem wszelkich możliwości. Przez ulice Kołomyji prowadzono ludzi młodych, nieletnich, którzy sami na czyn, mogący spowodować śmierć setek niewinnych ofiar, nie byliby się porwali. Wszystko przemawia zatem, że działali oni z czyjegoś nakazu i że ktoś ukryty w cieniu pchnął tych chłopców ze spokojem wyrafinowanego zbrodniarza do przestępstw chcąc kosztem nierozważnych jednostek ściągnąć upragniony przez siebie efekt. Czyja głowa obmyśliła ten plan niewiadomo, lecz wszelkie poszlaki prowadzą w kierunku Berlina, Gdańską, gdzie siedzą ukryte „wrogie agentury“, których celem jest (niszczenie wszystkiego, co polskie oraz osłabienie siły odpornej Rzeczypospolitej). Próbom sabotażu musi się cała ludność Pokucia zwarcie przeciwstawić i w swoim zakresie dopomóc władzom do tłumienia wszelkiej akcji przeciwpaństwowej.

Echo. 1934-05-04 R. 10 nr 120

Straszliwy cios w serce. Krwawa tragedja miłosna. 

Kołomyja, 4 maja. Okropna tragedja rozegrała się wczoraj w Kołomyji. 33-letni Jan Spólnicki, JK. przystępie szału rzucił się na swą kochankę 22-letnią Marję Torousów, zadając jej nożem rzeźnickim cios w serce. Cios spowodwał natychmiastowa śmierć ofiary. Po dokonaniu tej potwornej zbrodni Spólnicki ten sam nóż wbił sobie w pierś, poczem usiłował jeszcze powiesić się. Spólnicki zmarł w kilka chwil po zamachu wskutek rany zadanej nożem. Wypadek rozegrał się na oczach licznych świadków.

Echo. 1935-04-18 R. 11 nr 108

Zuchwały napad rabunkowy w Kołomyi. 60000 złotych w ręku bandytów, Nieprzytomny dyrektor banku na schodach.

KOŁOMYJA 18 kwietnia. Wieczorem o 7.45 wracał ze swego biura do mieszkania przy ul. Kościuszki 17, w najruchliwszym punkcie miasta, dyrektor banku i kantoru wymiany Zygmunt Kriss wraz ze swym pomocnikiem Akselradem. Przed bramą domu dyr. Kriss pożegnał się ze swym pomocnikiem i skierował się mieszkania. Na schodach natknął się p. Kiss na zaczajonego mężczyznę, który uderzył go ciężkiem żelazem w głowę W jakiś czas potem rodzina Krissa zauważyła go leżącego na schodach w wielkiej kałuży krwi. Zawezwano lekarza, który opatrzył rannego, przyczem odzyskał on na chwilę przytomność. Jak się okazało, zrabowano Krissowi 152 dolary, 8 pożyczek inwestycyjnych, 36 pożyczek budowlanych, 15 akcyj Banku Polskiego, 35 funtów angielskich i palestyńskich, 60.000 lei, 50 dolarów kanadyjskich, 60.000 koron czeskich, 400 szylingów austr., 150 franków francuskich, 111 franków szw. 10 dynarów serbskich, oraz weksle na 50.000 złotych. W trzydzieści minut po wypadku przybyła komisja kryminalna i brygada policyjna. Okazało się, że cios zadany napadniętemu był tak silny, że nastąpiło złamanie kości czaszkowej, przyczem kość czaszki przebiła kapelusz. W chwili gdy otrzymujemy tę wiadomość Kriss jest przytomny, jednak jak się okazuje stracił on kompletnie pamięć. Całe miasto jest pod wrażeniem tego wypadku, albowiem Kriss jest osobą bardzo popularną i ogólnie znaną.

Echo. 1935-06-16 R. 11 nr 166

Dramat notariusza z Kalisza • Tragiczne skutki przeniesienia.

KOŁOMYJA, 16.6 — W styczniu b. r. został przeniesiony z Kalisza do Kołomyi pisarz hipoteczny dr. Ignacy Weiss w charakterze trzeciego notariusza. W ub. roku w kancelarji jego zostały popełnione nadużycia i pod zarzutem malwersacyj aresztowano kilku urzędników kancelaryjnych. Sąd pierwszej instancji zasądził obwinionych urzędników, którzy jednak założyli apelacje. Na rozprawie apelacyjnej oskarżeni przedłożyli dowody, że dr. Weiss nie dołożył w czasie urzędowania odpowiedniej staranności i to było przyczyna manka kasowego. Przeciw dr. Weissowi wdrożono dochodzenie dyscyplinarne i przeniesiono go do Kołomyi. Dnia 1 bm. został dr. Weiss przeniesiony z Kołomyi do małego miasteczka w powiecie. Jabłonowa, również w charakterze notariusza. Dr. Weiss, który nie poczuwał się do winy boleśnie odczuł dyscyplinarkę: popadł w silna depresję psychiczną. Często, nawet wobec bliskich osób, wyrażał się. że nie może przeżyć tak bolesnego posadzenia i popełni samobójstwo. Wczoraj rano w Jabłonowie weszła do pokoju dr. Weissa jego żona i ze zgrozą spostrzegła, że mąż jej leży na strasznie zakrwawionem łóżku bez zmysłów. Okazało się, że kilka minut przed wejściem dr. Weiss poderżnął sobie gardło brzytwą. Natychmiast zatelefonowano do Kołomyi po wóz ratunkowy. Karetka pogotowia odwiozła dra Weissa do szpitala powszechnego w Kołomyi. Na wiadomość o zamachu samobójczym, telefonowała do szpitala rodzina desperata z Kalisza. Dyrektor szpitala Kaliniewicz oświadczył, że dzięki przeprowadzeniu natychmiastowej operacji, stan zdrowia dr. Weissa jest zadawalający i jest nadzieja utrzymania go przy życiu. - "Wypadek" ten wywołał w sferach inteligencji przygnębiające wrażenie. Dr. Weiss ma żonę i czworo dzieci.

 

Express Wieczorny Ilustrowany. 1935-11-13 R. 13 nr 317

CYGANIE WYBIERAJĄ KRÓLA

Wielki sejm cygański pod Kołomyją - Kwiek ma poważnego konkurenta.

Kołomyja 13 listopada.

W bieżącym tygodniu odbywa się w Zabiem, niedaleko Kołomyi wielki "sejm cygański". Na malowniczych połoninach powstał olbrzymi obóz, w którym obraduje kilka tysięcy cyganów z całej Polski. Przedmiotem obrad jest wybór nowego króla cyganów w Polsce.

    Najpoważniejszym kandydatem na to stanowisko jest dotychczasowy król cygański Bazyli Kwiek 1. Ma on mocnego kontrkandydata w osobie Marjana Laubnera.

    Kwiek 1 zawiódł bowiem zupełnie nadzieje swoich poddanych.

    Na ostatnim kongresie cygańskim przyrzekł na wypadek swego wyboru interweniować u rządów państw europejskich jak również i w Lidze Narodów w Genewie, aby stworzono niezawisłe państwo cygańskie, któreby połączyło wszystkie cygańskie ludy w jeden zwarty naród. Z zadania tego nie wywiązał się.

    Wynikła z tego powodu niepopularność króla Kwieka 1, wykorzystuje jego groźny kontrkandydat do królewskiej korony - Laubner.

     Obrady sejmu cygańskiego stoją pod znakiem burzliwych scysyj.



Echo. 1936-06-02 R. 12 nr 153

Obłęd religijny artystki. Ciekawy proces w Kołomyi. 

Z Kołomyi donoszą: 

Przed sądem okręgowym w Kołomyi to czy się niezwykle ciekawy proces o rozdział od stołu i łoża. Powódką jest popularna w Kołomyi p. Klaudja Korniakowa, która domaga się separacji od jej męża, pobórcy skarbowego. Pani Klaudja była jeszcze przed paru laty znaną śpiewaczką operową i występowała w operze katowickiej, lwowskiej i poznańskiej. W r. 1928 zdarzyło się śpiewaczce nieszczęście. W czasie śpiewania w operze w Poznaniu jeden z artystów, który miał markować cios sztyletem w skroń artystki, uderzył ją tak nieszczęśliwie, że zranił ją ciężko tak, że doznała ona paraliżu nerwów prawego policzka i zeszpecenia twarzy. Od tego czasu artystka przestała pracować i popadła w stan chorobliwej kontemplacji religijnej, wstąpiła nawet do klasztoru w Wilnie, skąd jednak po pewnym czasie wróciła do Lwowa. Mąż jej miał dawniej sklep galanteryjny w Kołomyi, a obecnie jest egzekutorem skarbowym. Prawdopodobnie starania b. artystki o separację są również wynikiem choroby, powstałej na tle wypadku w czasie przedstawienia. W czasie pobytu jej w Kołomyi przez pewien czas udzielała lekcyj śpiewu, poczem popadła w stan graniczący, zdaniem świadków, z obłędem,

Echo. 1936-06-08 R. 12 nr 159

Kilim dla pani majorowej. Ukarany zwolennik artylerji

Z Kołomyi donoszą: Niecodzienna sprawa była przedmiotem rozprawy przed sądem okr. w Kołomyi. Znane są wypadki przekupstwa urzędników dla uchylenia się od służby wojskowej Tu zaszedł wyjątkowo wypadek inny. Emerytowany rewident kontroli Skarbowej Michał Ryfiuk na wiosnę ub. roku codziennie niemal nagabywał w biurze komendanta PKU. II. w Kołomyi, majora Iwaszkiewicza. Szło mu o to, by jego syna Eugenjusza, którego ostatnio pobrano do wojska, przydzielono do Jarosławia i to do artylerji. Głównie jednak prosił rewident, by syna natychmiast powołano, bo jest bezrobotny. Gdy prośby nie odnosiły skutku Ryfiukowie postanowili działać skuteczniej. Dnia 19 stycznia br. udał się młodszy Ryfiuk do domu majorowej Iwaszkiewiczowej i oddał służącej pakunek, który zawierał kilim i list dla p. majorowej, zaznaczając, że to prezent. Kiedy majorowa I. przekonała się z treści listu, że tu idzie o protekcję, sprawę oddała policji. Akt oskarżenia zaznacza, że w wypadku tym zachodzi przestępstwo z art. 134 k. k., gdyż usiłowano skłonić urzędnika do naruszenia obowiązków służbowych, albowiem przydział do poszczególnych garnizonów i formacyj nie odbywa się wedle widzimisię komendantów PKU., lecz wedle ustalonego przez władze wojskowe klucza. Sąd skazał Michała Ryfiuka na trzy tygodnie aresztu z zawieszeniem, a ojca uniewinnił.    

Echo. 1936-12-02 R. 12 nr 335

Fabrykant z Kowla • Maszynka do banknotów. •

Z Kołomyi donoszą:

Naiwność ludzka nie ma granic, a najłatwiej można oszukać ludzi, którzy sami nie szanują przepisów kodeksu karnego. W październiku br. zjawił się w Kołomyi niejaki Izrael Sztambuch z Kowla, który uchodził w pewnych sferach za bogatego fabrykanta. — Sztambuch zaprzyjaźnił się z właścicielem autodorożki z Kut Majerem Stenglem i zaproponował mu łatwy sposób wzbogacenia się: fałszowanie banknotów. Postanowiono założyć w Kołomyi fabryczkę i do spółki wciągnięto jeszcze szofera z Kosowa Szajego Sznajdera, który zakupił wraz z fabrykantem z Kowla w Warszawie odpowiednie „przyrządy". Rozpoczęto produkcję. Sztambuch urządził całe laboratorium wedle najlepszych recept średniowiecznych alchemików i począł swym spólnikom demonstrować fabrykację pieniędzy. — Od jednego ze wspólników wziął banknot 20 złotowy i po dokonaniu nad nim szczególnej konstrukcji aparatem tajemniczego zabiegu, — włożył banknot wraz z czystą kartką papieru do rodzaju prasy introligatorskiej. Po 14 godzinach wspólnicy uroczyście odkręcili prasę i uszczęśliwieni szoferzy ujrzeli dwa nowiuteńkie banknoty, które dla próby wymienili bez przeszkód zresztą w Banku Polskim. Nazajutrz Sztambuch przystąpił do produkcji 100 złotowych banknotów i w tym celu wziął od Sznajdera 6 banknotów po 100 złotych, które również wraz z czystymi kartkami papieru wkręcił do czarodziejskiej prasy. Po 14 godzinach Sztambuch w „laboratorium się nie zjawił, wobec czego jego wspólnicy sami otworzyli prasę, w której zamiast banknotów znaleźli list od Sztambucha tej treści, źe oni są dla niego za biedni, że rozwiązuje spółkę i proponuje im pozyskanie innego „frajera"; sami się „odkują" a i on zarobi... Sznajder posłuchał rady sprytnego „fabrykanta" i za poradą Stengla zwerbował niejakiego Abrahama Steinera z Jabłonowa do owej spółki z naprawdę „ograniczoną odpowiedzialnością". Wezwano ponownie Sztambucha i ten podjął dla fabrykacji u nowej ofiary 500 złotych lecz zamiast je wręczyć Sznajderowi, zbiegł z Kołomyi. Po raz drugi oszukany Sznajder nie posiadając się ze złości - zawiadomił o wszystkim wydział śledczy P. P. w Kołomyi, który jego oraz Stengla aresztował. Za Sztambuchem trwają poszukiwania.

Głos Trybunalski : niezależny organ polityczny. 1937-07-15 R. 14 nr 175

SKANDAL W KOŁOMYI - 14-LETNIA MATKA

KOŁOMYJA W tych dniach ujawniono, że mieszkająca w Kołomyi 14-letnia Józefa S. uczennica szkoły powszechnej w Stanisławowie poczęła dziecko. Aby sprawa nie nabrała rozgłosu dziecko ochrzczono pod fałszywym nazwiskiem. Policja wykryła oszustwo i ustaliła że ojciec dziecka zajmuje wysokie stanowi w Kołomyi.