wtorek, 29 grudnia 2015

Będków - Wolbórka - Wędkarskie wspomnienia

Moje będkowskie wspominki, dedykuję dzisiejszemu jubilatowi (urodziny), Pawłowi Nowakowskiego, gdzie przez jego obecne podwórko, leciałem nad moją ukochaną Wolbórkę ! - Wszystkiego najlepszego !!!


Będków rodzinna wieś mojej mamy. Dostała w spadku połowę dużego domu, urlopy spędzałem razem z rodzicami i młodszym bratem Zbyszkiem. W wieku 13 lat przyjechałem sam na wakacje, byłem sam dla siebie królem !!. Rodzice odwiedzali mnie w soboty i niedziele. Dostawałem bury od mamy, za bałagan i nie zjedzone, przygotowane na cały tydzień jedzenie. Nie było mi w głowie, jeść co przygotowała mama, nie było czasu na siedzenie przy stole i nudne jedzenie. Od świtu wołała mnie ukochana Wolbórka. Z samego rana wyskakiwałem z łóżka, brałem wędkę do ręki, przeskakując przez płot u Lenarczyków, 


Miejsce moich ucieczek nad rzekę, widok od strony Wolbórki - z lewej obora   Lenarczyków, nasz dom i dom rodziny Nowakowskich.

Za oborą znajdowały się pola warzywne, tam w biegu zrywałem młodą cebulę, kalarepę, pomidory i ogórki. Cudownie smakowały, nie jakieś tam mięso lub inne żarcie. Wtedy żyło się powietrzem, nikt nie myślał o jedzeniu !! Przysłowie mówi: kradzione nie tuczy, faktycznie byłem cienki jak długopis, "kradzione" lepiej smakowało. Moja ukochana Wolbórka dostarczała też pożywienia. W moim menu były wypasione kiełbiki, złapane ręką płoteczki, a później po wtajemniczeniu pierwsze wyciągane spod kamieni lub dziur miętusy !! Dużo ze złapanych ryb nie zdążyłem obrać i usmażyć, koty cioci Janki miały doskonały prezent, a było ich zawsze kilka !! 
- Chciałbym skupić się na mojej ukochanej Wolbórce, ta rzeka była moją szkołą życia. Odnosiłem, przebywając nad wodą wiele sukcesów jak i porażek. Dla takiego młokosa mieszkającego w Łodzi, pobyt w Będkowie, poznawanie przyrody, rzeki, wszystkiego co wokół niej żyło było niezapomnianym przeżyciem. Wolbórka przed pierwszą melioracją była rzeką potężną: szeroka na 6-8 metrów, głęboka na kilka metrów, z jeszcze głębszymi dołkami, zatopione drzewa i mnóstwo ryb, wszelkiego rodzaju. Przed samym wieczorem woda wprost gotowała się, spadające jętki i inne owady była atakowane przez ławice ryb. Pamiętam doskonale, jak mój tata w przeciągu 30 minut, potrafił na jedną leszczynową wędką złapać 2-3 kilogramy dorodnych okoni. Przyglądałem się temu z otwartymi oczami, chciałem łowić takie same jak będę większy. 

 Wolbórka, sobotnie popołudnie 1962 roku, mój tata przy naprawie mojej leszczynowej wędki, z lewej mój brat Zbyszek, kolega KrzysiuTrela i ja.


- Było miejsce na Wolbórce które chyba wszyscy pamiętają, nawet moja mama wspominała, ze prze wojną kąpała się ze swoimi rówieśnikami. Ja wspominam to miejsce z rozrzewnieniem, niekiedy gromadziło się nas ponad 20 dzieciaków, skakaliśmy z brzegu, szukając wcześniej rzuconych kamieni, nauczyłem się tam pływać. To miejsce nazywało się Dołek, kawałek dalej Paka, to była nasza kąpielowa dyskoteka, co teraz zostało proszę zobaczyć na zdjęciu. Głębokość wody ok.30 cm, brak dojścia do rzeki, za moich czasów dzieciństwa "dołek" miał 2-2,5 m głębokości, dobrze wydeptane miejsce do leżenia po kąpieli.

                                   Wolbórka - sławny Dołek - moja córka

Niestety, jak wcześniej wspomniałem, pokazała się na wysokości Będkowa koparka, niszczyła wszystkie zakręty, zatopione drzewa, równała brzeg, robotnicy zakładali faszynę wzdłuż brzegów... Ja przeszukiwałem muł i ziemię którą wyrzucała na brzeg łycha koparki, znajdowałem tam trzepoczące się ryby: miętusy, płotki czy okonki. Tak kończyła się piękna Wolbórka, przed długie lata był to kanał, nie rzeka.. Jedynym ciekawym miejscem, którego nie dotknęła technika, był młyn Lipińskiego. Tam przetrwał piękny szczupak i inne gatunki ryb. Między palami, pozostałościami starego młyna łapaliśmy piękne ryby, to miejsce było także miejscem kąpielowym, ładna plaża, cudownie czysta i natleniona woda... Niestety, teraz to wszystko skasowano, teren prywatny - zakaz wstępu, horda psów broni dojścia do rozlewiska.. Nie bardzo rozumiem, że miejscowi wędkarze godzą się z takim stanem rzeczy..
- Nie jestem w stanie podać dokładną datę kiedy budowano most na Wolbórce, były to z pewnością wczesne lata 60. Powstało wtedy olbrzymie rozlewisko, woda dochodziła do młyna, kapliczka była zalana wodą. Łapaliśmy wszyscy z tego mostu, szczególnie "biegasy"- klenie na pływające bez obciążenia koniki polne. Dorośli łapali naprawdę duże szczupaki na żywca. Pamiętam, że pilnował placu budowy mój wujek Stanisław Florczyk.



                Widok z mostu: Wolbórka, z lewej strony kapliczka i młyn.

- Do tej pory pozostało w mojej pamięci zdarzenie którego byłem negatywnym bohaterem. Mogłem mieć 8-9 lat, wędkowaliśmy koło Młyna u Lipińskiego razem ze Stefkiem i Dzidkiem Grzybczyńskich. Któryś z nich nie pamiętam już czy Stefek czy Dzidek niewielkiego szczupaka. Tak zapragnąłem mieć tą rybę, że dostałem blackout, chwyciłem ją i biegiem poleciałem do domu pochwalić się mamie jak to ja wielką rybę złapałem !!! Rodzice gratulowali mi okazu, usmażyli ją, ale nie smakowała mi, czułem się głupio, kilka dni omijałem dom w Potyłkach... 
- Chyba rok później złapałem swojego pierwszego szczupaka. Na małego robaczka zaczepił się kiełbik, ściągając go do brzegu, doskoczył niewielki szczupaczek, może dwa razy większy od niego, przyczepiony do jego ogona dał się wyciągnąć na brzeg. Radość moja nie miała granic, nawet dzisiaj spacerując z żoną wzdłuż Wolbórki, pamiętam dokładnie to miejsce. Nazywałem je "przerwą"- szczupaczek poszedł na patelnie, wtedy nie znałem przepisów kodeksu wędkarskiego, ważne, że ryba miała łeb i ogon...
    Wolbórka - w tym miejscu złapałem swojego szczupaka, pamiętam do dzisiaj !!

- Z każdym rokiem robiłem się wytrawniejszym wędkarzem, Leszczynowe wędki, zamieniłem na bambus, który kupiłem od sąsiada w Łodzi, który wygrał zawody wędkarskie i ta wędka była nagrodą. Byłem z niej niezwykle dumny, trzyczęściowa, dawała się przewozić w autobusie. Miałem ją prze ładne kilka lat. Niestety, brakowało kołowrotka, łapiąc szczupaki na żywca traciłem większość z nich, gdyż chwytając pod brzegiem karasia, uciekały pod przeciwny, żyłka była zbyt krótka, chwilkę po tym stałem z trzęsącymi rękoma widząc pusty haczyk... Dopiero po ślubie dorobiłem się pierwszego kołowrotka, żona będąc na wycieczce w Pradze, kupiła mi oryginalnego Reksa produkcji NRD. Jakże byłem z niego dumny, od tej pory miałem 90 % skutecznych połowów szczupakowych. 
- Uwielbiałem przyglądać się miejscowym mieszkańcom jak łapali siatkami ryby, Wchodziło do wody dwóch "rybaków", sieć była długości ok. 4 metrów, na końcach były drewniane palików za które trzymał każdy z nich, dociągali taką sieć do brzegu i sprawdzali co w niej jest, wśród patyków, tataraku błyskały różnego gatunku rybki, brali wszystkie bez względu na wielkość, te malutkie mielone w całości szły na kotlety. Trafiały się oczywiście i większe, jak był dobry dzień, potrafili wyciągnąć i 20 kilo ryb !! Mój dobry znajomy Janek Noszczyński namawiał mnie wielokrotnie na takie połowy, bałem się, wolałem wędkę.
- pomiędzy moimi rówieśnika trwała rywalizacja łapania miętusów ręką, uczyłem się jak mogłem aby im dorównać. Byliśmy jak te wydry, nurkowaliśmy pod zatopione drzewa, a szczególnie pod brzegi pełne dziur, w nich ukrywały się tłuste miętusy. Często czubkami palców dotykało się śliską rybę, ale nasze ręce były zbyt krótkie aby wyciągnąć je na powierzchnie. Zdarzały się przypadki, że dotykało się włochatych piżmowców, było to bardzo niebezpieczne, dlatego jak dziura była skierowana w górę, pośpiesznie wyciągaliśmy rękę, gdyż piżmaki atakowały natychmiast wszystko, co pokazywało się w ich dziupli...
- Wszystko pomału się kończy, jeszcze po ślubie dość aktywnie wędkowałem, w Będkowie było zdecydowane bezrybie, więc chodziłem wzdłuż Wolbórki do Woli Drzazgowej. Tam było kilka dołków-stawików, pozostałości po starej Wolbórce, siedziałem całe noce, łapiąc linki i okonki. O świcie na wysokości resztek starego młyna Borkowskiego, wśród kamieni, łapałem rękoma duże miętusy.
- Był  rok 1976 lub 1977, przyjechaliśmy do Będkowa na tydzień z przyjaciółmi Halinką, Gienkiem i synkiem Rafałem. Nasi synowie (Tomaszek i Rafałek) urodzili się w podobnym czasie w 1975 roku. Gdy nasze żony jeszcze dobrze spały, a ja z Gienkiem, braliśmy wędki i idąc brzegiem do Woli Drzazgowej, łapaliśmy każdego dnia 3-4 szczupaki. Wracając do domu, w lesie będkowskim zbieraliśmy kilka kań, podbieraliśmy kartofle z pobliskim pół i mieliśmy wspaniałe, smaczne i ekologiczne obiadki.Pamiętam, że prawie nic nie wydaliśmy ze wspólnej kasy i na zakończenie raczyliśmy się alkoholem zakupionym za zaoszczędzone pieniądze. Gienek nigdy wcześnie nie wędkował, po złapaniu przez niego pierwszego w życiu szczupaka, zmusiłem go, aby go pocałował w pysk, zrobił to, gdyż wmówiłem mu, że przyniesie mu jako wędkarzowi szczęście...

3 komentarze:

  1. Witam panie Andrzeju,
    Aż łza się w oku kręci, kiedy czyta się tak przepiękne wspomnienia. Ja całe swoje dzieciństwo spędziłem w Będkowie i doskonale pamiętam opisywane przez pana miejsca. Koński dołek, Paka, później były jeszcze Worki (za domem Hejduków). Wakacje bez kąpieli w Wolbórce były czymś niewyobrażalnym. Do tej pory pamiętam te tłumy ludzi na Dołku, Przemka Dołowca i jego brata - Andrzeja, jak skakali na "łebka", bo woda była głęboka.... Ech.... Kiedy byłem tam w ostatnie wakacje, nic nie przypominało mi tamtych czasów. Wszystko pozarastało, woda po kostki...i...tak jak pan pisał - szerokość Wolbórki już nie ta. Wypada się tylko cieszyć, że pozostały nam w pamięci te przepiękne wspomnienia, widoki "starej" Wolbórki z dawnych lat. Serdecznie pana pozdrawiam. Bartłomiej Ławicki (wnuczek Feliksa i Marii Makowskich, syn Lenki)

    OdpowiedzUsuń
  2. Niestety, pozostały wspomnienia, ale i to jest piękne, ze potrafimy pamiętać o rzeczach przyziemnych, lecz będących na zawsze w naszej pamięci.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń