W
moim gimnazjum im J. Słowackiego był duży rygor, ale dało się
żyć. Po moim zbuntowaniu się, jedna z matek żydowskich prowadziła
nas na nabożeństwa do synagogi i już nie chodziłyśmy na Jasną
Górę. Tylko z dwoma koleżankami po maturze się nie pożegnałam.
Incydent, jaki miałam z nimi był podczas pobytu w Olsztynie. Co
roku wiosną wyjeżdżałyśmy z gimnazjum na tydzień do Olsztyna
pod Częstochową. Komitet rodzicielski z gimnazjum im. J.
Słowackiego miał tam wspaniałą willę. Przyjeżdżali do nas
nauczyciele, każdy przyjeżdżał na jeden dzień i prowadził pięć
godzin zajęć szkolnych z jednego przedmiotu. Któraś z tych
koleżanek coś powiedziała, nie wiedząc, że ja jestem w pokoju,
co mnie zdenerwowało dokładnie teraz już nie pamiętam. Jedną po
wielu latach spotkałam po wojnie w Zakopanym. I nie chciałam się
nawet z nią spotkać, ale ona wytłumaczyła mnie, że była młodą,
że była jeszcze głupia. Stryj tej drugiej był księdzem. Ów
ksiądz z kościelnym przechowywali Żydów.
Po
wojnie otrzymali odznaczenia. Z epizodów w tej szkole pamiętam, że
pisząc wypracowanie z polskiego napisałam: pseudo-przystojni
kawalerowie zielonej wstążki. Bardzo to zdenerwowało moje
koleżanki. W owym czasie podczas zamieszek na uczelniach faszyzujący
endecy nosili jako swoja odznakę wpiętą w klapę zieloną
kokardkę. Moje koleżanki nie zdenerwowały się tą zieloną
wstążką, lecz określeniem chłopaków jako pseudo-przystojnych.
Rok przed maturą podczas zimy w karnawale miałyśmy lekcje tańca.
Przychodzili do nas koledzy z równoległych klas z Sienkiewicza i
Traugutta. Poznałam wówczas kolegę, z którym potem się
spotykałam. Chociaż to było gimnazjalistom zakazane, chodziłam z
nim po ulicach.
Po
wojnie dowiedziałam się od drugiego kolegi z jego klasy Żyda, że
zrobili nad nim w gimnazjum Traugutta sąd, że przynosi wstyd całej
szkole, bo chodzi z Żydówką z Słowackiego. On mnie tego nie
powiedział. Chłopiec ten był później w podchorążówce i zginął
zaraz na początku wojny. W 1932 roku skończyłam gimnazjum im J.
Słowackiego. Potem skończyłam dwuletnie studium handlowe w Wolnej
Wszechnicy Polskiej w Łodzi. Podczas mojej nauki w Łodzi hitlerowcy
zaczynali podnosić tam głowę. W mieście tym była duża grupa
żydowskiej młodzieży; utrzymywałam z nią kontakty i nie miałam
kontaktów z grupami hitlerowskiej młodzieży. W Łodzi byłam
krótko, musiałam coś szybko skończyć, bo trzy lata po mnie na
studia szła moja siostra. Dwojga dzieci jednocześnie ojciec nie
utrzymałby na studiach tym bardziej, że podczas wielkiego kryzysu
ekonomicznego ojciec stracił majątek.
Została
mu nieruchomość, z której nic nie miał. Po skończeniu Wszechnicy
pracowałam aż do wybuchu wojny jako księgowa w Północnym
Towarzystwie Transportowo-Specjalnym. Nie byłam główną księgową,
prowadziłam kartoteki. Głównym księgowym był starszy człowiek w
wieku mojego ojca. Wtedy dobrze było w ogóle posiadać jakąś
pracę. Miałam rodzeństwo. Jedna z sióstr była młodsza ode mnie
o niecałe trzy lata, druga siostra była młodsza o dziewięć lat.
Pierwsza skończyła chemię na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem
mieszkała we Lwowie. Jej chłopak także rozpoczął studia na
Uniwersytecie Jagiellońskim a kończył je we Lwowie. Miałam
wspaniałe dzieciństwo.
Z pamiątek
po rodzinnym domu pozostała mi biblioteka, zegar oraz biurko ojca,
meble te kiedyś stały w gabinecie ojca. Jakimś trafem udało się
je uratować. Po dojściu w 1933 roku Hitlera do władzy udzielił
nam się strach. Wiedzieliśmy, że jest źle. Przychodziły do nas
grupy Żydów, których oni wyrzucali z Niemiec i zostawiali na
polskiej granicy. Ja nie pamiętam czy mieli oni jakieś powiązanie
z Polską. Czy pochodzili z Polski? Polska musiała ich przyjąć.
Kilka dni przed wybuchem wojny zamknięto nasze biuro. Szef, który
miał swoją siedzibę w Warszawie, posiadał szwajcarskie
obywatelstwo wyjechał do Szwajcarii. Moja mama, jeszcze wtedy miałam
swoją matkę, wyjechała do Łodzi, ponieważ Łódź była bardziej
na wschód, więc chciała uciekać z Częstochowy. Częstochowa była
bardzo blisko granicy; w Lublińcu była komora celna. Ojciec się
uparł i powiedział, że na pewno wojny nie będzie. Myśmy jednak
wyjechały z matką do Łodzi. Wówczas, gdy pierwsze bomby spadły
na Polskę, byłyśmy w Łodzi. Potem ojciec dał nam znać, że
jednak uciekał, i już wrócił. Dowiedziałam się również, że
mój narzeczony też jest w Częstochowie.
Nie
został zmobilizowany, chociaż chciał iść ochotniczo do wojska.
Zabrakło mundurów i broni, więc został ze swoimi rodzicami w
Częstochowie. Z Łodzi wracaliśmy pod koniec września towarowym
pociągiem. Niedaleko Częstochowy była katastrofa, wagon stanął w
poprzek torów. Ja uległam wówczas wypadkowi, rozbiłam głowę pod
łukiem brwiowym. W wagonie towarowym, w którym przewoziło się
zwierzęta były zamocowane ciężkie żelazne kółka, do których
przywiązywano zwierzęta, by podczas podróży były unieruchomione.
Mnie rzuciło podczas tej katastrofy głową na takie kółko. We
wrześniu 1940 roku po wyrzuceniu nas przez Niemców z mieszkania na
ul Kilińskiego, gmina żydowska przydzieliła nam dwa pokoje w
mieszkaniu u znajomych, którzy mieli duże mieszkanie na rogu ul
Kopernika i alei Wolności. Było to chyba pod numerem 18 przy ul
Wolności.
To
jest narożny dom, stoją tam dwa złączone razem domy. Róg
Kopernika i Wolności. Znajomi, u których mieliśmy te dwa pokoje
nazywali się Dawidowicz. Wówczas zagęszczali mieszkania, bo
przecież gdzieś trzeba było zakwaterować tych wszystkich Żydów,
których wyrzucano z ich mieszkań. W tym mieszkaniu mieszkali
gospodarze, ich córka z synkiem i jeszcze jedna kobieta, której mąż
był w wojsku i nie wiem, czy potem wrócił czy nie. Był podobno na
Wschodzie. Mieszkała tam jeszcze jedna kobieta z dzieckiem, moi
rodzice, ja i moja siostra, bo druga siostra była we Lwowie. W
Sylwestra z 1939 na 1940 rok przekroczyła zieloną granicę i
dostała się do Lwowa. Pozostał jej chyba jeszcze jeden semestr na
chemii, którą studiowała.
Jej
decyzję przyśpieszyła wiadomość od chłopaka, że on już dostał
się z Krakowa do Lwowa i tam będzie kończył medycynę. No i ona
poszła do niego. Wróciła dopiero potem jak Niemcy weszli do Lwowa.
Pojechał po nich znajomy ojca i przywiózł ich do Częstochowy.
Wcześniej ów znajomy przywiózł też, przed zamknięciem łódzkiego
getta, babcię. 22 grudnia 1940 roku wzięłam ślub w Częstochowie.
Mąż z początku nie miał pracy, potem już pracował. Warunki były
trudne, ponieważ jego ojciec nie pracował, więc nie można było
wcześniej wziąć ślubu, narzeczony miał na głowie rodziców. Ja
byłam u rodziców i on był u swoich rodziców.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz