Podczas
wojny przyjechała z Sosnowca jego siostra z dzieckiem i mężem,
który był lekarzem. Przyjechały jeszcze siostry teściowej.
Wszyscy mieszkali razem. Wówczas mój mąż mógł już wyjść z
domu. W dużym i małym getcie w ogóle mieszkało się w okropnych
warunkach. W małym getcie nie było już rodziców, ale wciskali
wszystkich i ugniatali w tych mieszkaniach, które pozostały. Po
ślubie wynajęliśmy pokój w alei Wolności 19 na przeciwko
rodziców u rodziny żydowskiej. Trwało to jednak krótko, bo Niemcy
chyba w marcu czy raczej w kwietniu 1941 roku zrobili getto. No i
przenieśliśmy się wszyscy tam i tam już musieliśmy siedzieć.
Mąż pracował i miał przepustkę z getta do pracy, nawet wyjeżdżał
rowerem do pracy na ulicę Jaskrowską. Dzięki tej pracy, niemiecki
treuhänder zarejestrował mnie i moją najmłodszą siostrę jako
pracownice i miałyśmy auswaisy.
Jako
pracujące w tym zakładzie przeszłyśmy selekcję. Doprowadzili nas
do takiego miejsca, w którym zbierali wszystkich Żydów podczas
selekcji. I po prostu wskazywali na życie, na śmierć, na życie,
na śmierć. Wysyłali do wagonów do Treblinki albo zostawiali. Nas
tam było kilka kobiet, zatrudnionych w wytwórni amunicji. Mąż
chyba by pamiętał, co to była za amunicja. Ja sobie przypominam,
że były to granaty, jakieś duże pociski, coś takiego. Mojemu
mężowi, którego znał treuhänder, Niemiec dał te auswajsy, ale
tam było kilka osób, które po prostu zapłaciły Niemcom za to, że
im dali auswajsy. Selekcję przeprowadzał Degenhart. Pytał się, co
te żydówki robią w fabryce zbrojeniowej. A ten Niemiec, który
koniecznie nas chciał wyciągnąć powiedział: Aha, ale nie ma
takiego zawodu. Takiego zawodu nie było tylko po prostu tam się
robiło odlewy ze stali tych granatów czy czegoś. Taki odlew musiał
mieć włożony do środka pręt z dziurkami, podobny do fujarki, po
to by otworami wychodził płomień. Myśmy robiły warkocze ze słomy
i musiałyśmy tak owijać te rurki, by nie zakrywać tych dziurek.
Słoma wypalała się w czasie tego odlewu tak wyglądała ta
produkcja. I on szybko powiedział. Nie ma czegoś takiego, a tamten
udawał mądrego, i coś odpowiedział.
Dyskusja
była przy nas, na terenie fabryki, która przed wojną nazywała
Metalurgia. Była to żydowska fabryka przy ulicy Krótkiej. Przy tej
fabryce, kręcił się też Żyd Zeninger załatwiał owemu
treuhänderowi, różne sprawunki, miał niedorozwiniętego syna.
Degenhart przy nas go zastrzelił. Przytrzymał chłopca za kołnierz
i strzelił mu w tył głowy. Na ulicy Warszawskiej było duże
getto. Mieszkaliśmy tam w domu, który w tej chwili nie istnieje, w
dwóch małych pokoikach z kuchnią: moi rodzice, babcia przywieziona
z Łodzi, najmłodsza siostra, ta siostra, która wróciła ze Lwowa
z mężem, siostra mojej mamy z dzieckiem i my z mężem. Ale myśmy,
ja z mężem i najmłodsza siostra Hanna, wcześniej wieczorem, po
sądnym dniu Jom Kippur, wyszliśmy i nocowałyśmy w tej fabryce i
stamtąd poszliśmy na akcję, bo wiedzieliśmy, że już stoją
wagony. Pożegnaliśmy się z rodzicami. W tej Metalurgii jeszcze
spotkałyśmy się z siostrą. Ojca, który po prostu zwrócił uwagę
Niemców, że tak pięknie mówi po niemiecku odstawili i na jakiś
czas został w getcie. Był pracownikiem na tak zwanej placówce przy
ul Garibaldiego 28, były tam magazyny dla Niemców.
Pewnego
razu wywołali wszystkich Żydów pracowników, ojciec stanął nie w
tym miejscu, co potrzeba i wywieziono go do Treblinki. Matkę
wywieziono pierwszego dnia. Babcię, prawdopodobnie zastrzelili, była
już przygarbioną, źle chodziła i pewnie liczyli, że nie dojdzie
pieszo do wagonów. Tych wszystkich, których zastrzelili w czasie
akcji, selekcji, chowali na ulicy Kawiej. Był tam plac, na którym
na rozkaz Niemców wykopano ogromne rowy i wrzucano do nich
wszystkich Żydów, których zabito. Świeżo zamordowanych, wieziono
takimi wozami, jakimi przed wojną woziło się mięso. Wozy te były
z wierzchu zakryte, ciągnęły je konie. Z tych wozów wożących
świeże ludzkie ciała lała się krew. Podczas akcji, prowadzili
nas przez tą ulicę; wzdłuż krawężników były strumyki krwi.
Jeszcze jak dawniej było nas więcej w Częstochowie a odbywały się
jakieś uroczystości, i jechaliśmy na cmentarz żydowski, to po
drodze wstępowaliśmy na ulicę Kawią.
Tam
się składało wieńce i świecono znicze. Pierwsza siostra wraz z
swoim mężem zginęli 20 marca 1943 roku podczas tzw. akcji
inteligencji w Częstochowie. Niemcy wymordowali wówczas sto
kilkadziesiąt osób, które przy pierwszej selekcji pozostawiono
przy życiu. Część z tych ludzi miała dzieci, z tych stu
kilkudziesięciu osób pozostało około dwudziestu paru sierot
dziecięcych. Wszyscy zamordowani podczas tej akcji zostali pochowani
w jednym grobie na cmentarzu żydowskim w Częstochowie. Druga
siostra wyszła z getta, uwierzyła w szczęśliwą gwiazdę.
Niestety zadenuncjowana przez Polaków w Radomsku zginęła w
Auschwitz-Birkenau. Robiono na niej jakieś okropne doświadczenia.
Ktoś, kto wiedział jak zginęła nie chciał mi tego powiedzieć.
Częstochowskie duże getto nie było ogrodzone, u wylotu wszystkich
ulic stali żydowscy policjanci.
Polacy
mieli prawo przechodzić i przejeżdżać przez teren getta bez
żadnych problemów, bo musieli. Ulica Warszawska była główną
ulicą w kierunku na Warszawę. Pamiętam jak przez ulicę Warszawską
szedł kondukt pogrzebowy ojca mojej koleżanki szkolnej, bo przez
Warszawską dochodziło się do cmentarza na Kulach. My wszyscy
mieliśmy opaski z Gwiazdą. Poza granice getta nie było wolno
wychodzić, chyba, że ktoś miał przepustkę. Na przepustce,
dokładnie nie pamiętam, chyba było określone, ile razy w ciągu
dnia wolno wychodzić. Mój mąż miał taką przepustkę, również
mój ojciec z początku miał przepustkę, później utracił ją.
Wolno nam było tylko do pewnych godzin poruszać się, obowiązywała
godzina policyjna. Poza gettem w mieście też była godzina
policyjna. Któregoś dnia po godzinie policyjnej podlewaliśmy
hodowany w skrzynce na balkonie krzaczek pomidorów i wszystkich nas
w tym także moich rodziców zabrała żydowska policja, gdzieś nas
wyprowadzili i wypuścili nas potem. Do policji żydowskiej ludzie
mieli dużo pretensji. Niektórzy z tych policjantów byli bardzo
przyzwoici, a niektórym się po prostu poprzewracało w głowach.
Przede wszystkim żądali pieniędzy dla siebie od obywateli, o
których wiedzieli, że jeszcze mają jakieś zasoby pieniężne
albo, że handlują gdzieś poza gettem. Uważali, że wszyscy
policjanci muszą mieć wysokie buty tzw. oficerki, więc komu mogli,
to zabierali.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz