Wracam do materiałów poświęconych Feliksowie Przyłubskiemu, ten temat poszedł troszeczkę w zapomnienie, choć się przekonałem, że była to postać nie tuzinkowa, miałem wiele próśb i korespondencji. Kilka dni temu napisała do mnie bardzo miłego e-maila Pani Renata Faron-Radzka, specjalista z Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych SA w Warszawie. Poruszaliśmy temat właśnie Feliksa Przyłubskiego, nie wiele jednak mogłem pomóc. Ta rozmowa zdopingowała mnie do ponownego wglądy do pekatego segregatora poświęconego Karolowi Kowalewskiego, adwokatowi z Łodzi, chyba najbliższego przyjaciela Feliksa. Posiadam naprawde ich bogatą korespondencję, tym bardziej wartościową, że sa posortowane i spięte listy wysłane do siebie nadawca - adresat!+ koperty ze znaczkami! Wiadomo, sens takich listów jest bardziej czytelny, gdyż w każdym z listów padały pytania, odpisujący starał się wystarczająco odpowiedzięć.
Mam troszeczkę problemów z odręcznym pismem Karola, gdyż każdy list pisany był w dwóch egzemplarzach (nigdy się z czymś podobnych nie spotkałem)na karteluszkach, aktach sądowych (był do przesady oszczędny!) "Kopie" są mało czytelne, dlatego ten pierwszy list nie będzie zaprezentowany... Zapraszam!
Drogi Karolu, odpisuję nie zwlekając bo ucieszyłeś mnie zwoim obszernym listem. Tylko skąd u Ciebie takie ciągoty filologiczne?
Tak się składa, że moje dziecko – docent od filologii słowiańskiej i kierownik zakładu (dziecko jest rodzaju żeńskiego) – w te arkana słowacko-czesko- polskie chętnie mnie wprowadzała. Jej praca doktorska oparta była na czeskim przekładzie średniowiecznego „De morte prologus”. Rzeczywiście między czeskim a polskim różnice były minimalne. Dziecina prowadziła każdy wyraz tego prologusa przez słowniki polskie i czeskie, wskazując, jak się z biegiem lat znaczenia rozbiegły. Niezła robótka – co? Habilitacyjną pracę pisała o tzw. „zawołaniach dozwierzęcych”, czyli wszelkich w różnych językach wołaniach na różne zwierzęta. Przezwałem ją po habilitacji „docent kici-kici”
A w tych Pieszczanach to byłem i Wag widziałem. Nie bardzo byłem w zakładzie pracy, wadziłem się ze wszystkimi moimi dyrektorami, więc mnie tylko dwukrotnie (raz przypadkowo) wysłano służbowo za granicę. Pierwsza wyprawa była do Czechosłowacji, skąd się wtedy przywoziło obowiązkowo białą koszulę non iron. Czesi wieźli nas samochodem z Bratysławy przez Trnawę, Piszczany, Uherski Brod do Gottwaldowa, gdzie mam buty (w muzeum) pokazywali. I coś mi się zdaje, ze w Piszczanach jest taki herb nie herb, godło, nie wiem, jak to nazwać: uzdrowiony facet łamie kulę na kolanie. Poza tym gdzieś po drodze był zamek z fantastycznie głęboką studnią i fantastyczną legendą oraz napis na skale, ze tu stała obozem taka i taka legis rzymska. Ten napis można było oglądać tylko przez okno knajpy, którą cwany Pepik pobudował na placu przed skałą z historycznym napisem.
Kolejek nie ma – mięso jest. Tego sobie nie mogę wyobrazić: socjalizm bez ogonów to jak ten chart bez ogona w „Panu Tadeuszu”. Powiedz mi, boś Ty prawnik, zawsześ bliższy ekonomiki niż ja garbaty humanista powiedz mi tedy, dlaczego dwa sąsiadujące kraje o jednakowym ustroju i jednakowych uwarunkowaniach mają tak różne oblicza. Ja to sobie myślę, ze to polityka: władza chce mieć w ręku jak najwięcej dóbr do nagradzania posłusznych. Nie wierzę, żebyśmy w ciągu 35 lat nie umieli „odbudować pogłowia”. Mój siostrzeniec pracujący w PGR, gdzie hoduje się 15000 owiec oświadczył, że tą baraniną nakarmiłby całą Polskę i jeszcze zostałoby „dwanaście koszów” ogryzków. A ileż to lat nie jadłem baraniej pieczeni…
Tym kulinarnym westchnieniem kończę. Ściskam Ci serdecznie, a Pani Doktor rączki całuję jak Galicjanin.
Feliks
Ps.
O baranach pisałem, a o sobie nie – otóż czuję się kapryśnie z sercem, a fatalnie z oddychaniem. Sapię jak kolejka sulejowska pod górkę w Uszczynie i co chwila przystaję udając, że się oglądam za kobietami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz