Wielkie emocje towarzyszyły mi podczas tłumaczenia tej części książki. Bardzo szczegółowy opis zniszczenia Bukowca przez rosyjskie wojska, zrobił na mnie niemałe wrażenie. Zdecydowanie lepszy opis niż w książce Otto Heike. Nie wiem kto z obu pisarzy miał rację:
Otto Heike pisał, że mieszkańców Bukowca rosjanie eskortowali na stację kolejową w Rokicinach. W tej relacji nie pojawia się słowo Rokiciny, kto miał rację?
Niemcom udało się przedrzeć do Brzezin. Nadeszły dni, kiedy wojska rosyjskie ponownie zalały wieś. Usłyszano wiele gróźb pod adresem jej niemieckich mieszkańców. Sytuacja pogorszyła się, gdy po kapitulacji Łodzi 6 grudnia, Königsbach został poddany samowoli rosyjskiej straży tylnej. Zrobiło się gorąco i wydawało się, że wioska stanie się centrum najbliższej bitwy.
Za radą lub na skutek rozkazów rosyjskich podkomendnych wielu mieszkańców wsi udało się do Koluszek lub Rzgowa. Wieczorem 6 grudnia przez Königsbach przemaszerowały duże oddziały rosyjskie idące z Łodzi. Zajęły one przygotowane pozycje w pobliskim lesie Zielonej Góry. Część żołnierzy pozostała w wiejskich młynach, nakazując właścicielom przynieść słomę, aby podpalić młyny. Tak właśnie stało się z rodziną Wildemann, której młyn znajdował się w pobliżu ich posiadłości. Około południa 7 grudnia młyny stanęły w płomieniach. Żołnierze zostali poproszeni o pozwolenie na uratowanie części zboża z płonących młynów, na co się zgodzili.
Żołnierze nakazali pani Wildemann i jej córkom jak najszybciej opuścić dom. Ponieważ obawiali się grabieży, zwlekali z wykonaniem rozkazu. Żołnierze wkrótce zniknęli. Niemiecki patrol jadący ze Rzgowa zastrzelił rosyjskiego żołnierza, który plądrował w Oberdorfie. W rezultacie Rosjanie wciąż przebywający w wiosce zaczęli się bać.
Wildemann i jego ludzie zdecydowali się pozostać w wiosce, nawet po tym, jak większość mieszkańców opuściła swoje domy. Niemieccy uchodźcy z okolicy znaleźli schronienie w domu Wildemanna. Ponieważ zaczęło brakować żywności, jeden z gości udał się do dolnej wioski, aby kupić chleb. Został zatrzymany na ulicy przez żołnierza, który oskarżył go o bycie niemieckim szpiegiem. Oparł się na zeznaniach Wildemanna. Żołnierz i aresztowany wkrótce pojawili się w domu Wildemanna. Do rozstrzygnięcia sporu wezwano miejscowego sołtysa Eglera, który negocjował z żołnierzem i zapewnił uwolnienie oskarżonego w zamian za 50 kopiejek.
W nocy 8 grudnia w wiosce byli tylko włóczący maruderzy. Tak było również w ciągu dnia. Wieczorem ponownie pojawili się rosyjscy żołnierze, którzy przygotowywali się do podpalenia domów. Zażądali zabezpieczenia psów. Niektórzy z nich pozostali w mieszkaniu Wildemanów i otrzymali mleko i herbatę. Uznali, że lepiej będzie, jeśli rodzina natychmiast opuści dom. Poszli, wrócili i byli bardzo podekscytowani; pot spływał im po czołach i byli przerażeni każdym hałasem. Przeczucie mówiło pani Wildemann, że tego wieczoru wydarzy się coś jeszcze, więc nie położyła się.
W sąsiednim domu mieszkała zamężna córka, której mąż był na wojnie. Tego wieczoru przyszło do niej kilku podoficerów i poprosiło o pokój. Jeden z nich powiedział:
-„Czy wiesz już, że wioska ma zostać spalona?”. Odpowiedziała przecząco.
-„Tak, to się stanie za godzinę!”.
Przerażona kobieta chciała niepostrzeżenie pobiec do swoich rodziców, aby poinformować ich o niebezpieczeństwie grożącym wiosce. Ci jednak powstrzymali ją i zagrozili, że ją zastrzelą, jeśli jeszcze raz spróbuje opuścić dom.
Było około północy, gdy jeden z uciekinierów z domu Wildemanna ostrożnie odsunął zasłonę okna, by wyjrzeć w noc. Wzdrygnął się z przerażenia: w ciągu kilku następnych chwil w niebo wzbił się płomień, sąsiedni dom stanął w płomieniach. Teraz wszyscy wybiegli na zewnątrz. Ich oczom ukazał się straszny widok: płomienie wyskakiwały ze wszystkich domów w okolicy, palił się nawet ich własny dom. Próbowali ratować, co się dało. Łóżka, pościel i wszelkie inne przedmioty i ubrania, na których mogli położyć ręce, zostały wyniesione na pola. Nawet bydło udało się uratować z płonącej obory. Ceglana piwnica zapewniła prowizoryczne schronienie na noc.
Rosjanie planowali podpalić również domy w górnej części wioski. Ale gdy podpalacze zbliżali się do końca wsi i uważnie nasłuchiwali w kierunku lasu Kraszew, usłyszeli kroki mężczyzn. Byli to młodzi mężczyźni z Königsbach, którzy tego popołudnia otrzymali rozkaz przygotowania się do transportu do Warszawy. Niepozornie i ukrytymi drogami ludzie ci w godzinach popołudniowych oddalili się w przeciwnym kierunku i ukryli w lesie Kraszewskim. Ponieważ sądzili, że Rosjanie opuścili wieś, która leżała tam w ciszy wieczornej, chcieli wrócić do swoich domów. Rosjanie jednak sądzili, że to wojska niemieckie już zbliżają się do wioski. Dlatego pospiesznie opuścili górną część wioski i zaczęli podpalać domy po drugiej stronie drogi. Działali z takim pośpiechem, że nawet nie poinformowali niczego niepodejrzewających mieszkańców w ich domach o zbliżającym się niebezpieczeństwie spalenia. Trzech członków rodziny Kajnath - Adam, Christine i Marie - zginęło w pożarze.
Tak więc jedno gospodarstwo po drugim stanąło w płomieniach. Nawet stara szkoła i dom modlitwy nie zostały oszczędzone; spłonęły doszczętnie wraz z innymi domami w osadzie. Rodzinom pozwolono ocalić z domów tylko drobne przedmioty. Kazano im natychmiast udać się do Koluszek. Zastygli w przerażającej nocnej scenerii mieszkańcy Königsbach wciąż nie mogli pogodzić się z faktem, że większość ich wioski została bezpowrotnie zniszczona. Podczas gdy pojedyncze rodziny, zgodnie z instrukcjami wojska, udawały się do Koluszek, większość tych, którzy zostali spaleni, pozostała w ostatnich domach dolnej wsi, aby czekać na odejście Rosjan i uratować to, co mogli z ich dobytku. Podczas ostatnich przemarszów kolumn rosyjskich prawie wszystkie konie zostały zabrane do służby marszowej. W rezultacie kobiety i dzieci, które musiały opuścić swoje płonące domy, nie mogły nawet znaleźć środka transportu dla swoich spakowanych ubrań i łóżek.
Przed świtem niemieckie oddziały wyprzedzające zajęły Obersdorf (ul. Górna). Posuwały się ostrożnie. Z lasu Zielonej Góry, gdzie Rosjanie zajęli nowe pozycje, spadł na nich deszcz pocisków. Rosyjski ogień nie pozostał bez odpowiedzi ze strony Niemców. Uciekający Königsbacherzy znaleźli się w krzyżowym ogniu. Wszyscy próbowali się ratować, w obawie o własne życie chętnie oddawali ocalony wcześniej dobytek. To cud, że uciekającym w popłochu udało się bez szwanku dotrzeć do ochronnego lasu w Zielonej Górze. Tylko dwie kobiety, Pauline Rometsch i Christine Köhler, zostały ranne. Z lasu wysiedleńcy rozproszyli się do niemieckich kolonii pod Koluszkami i Słotwinami, gdzie przebywali przez kilka następnych tygodni.
Na początku górnej wsi ustawiono niemiecką artylerię. Po powrocie ze Rzgowa i Łodzi mieszkańcy pozostałych domów znaleźli kwatery niemieckie. W gospodzie Eglera znajdował się niemiecki szpital polowy. Rodzina Wildemanów, która dzielnie przetrwała wszystkie zniszczenia wojenne, mieszkała w piwnicy przez ponad dwa tygodnie, zanim mogła przenieść się z powrotem do pokoju. Niedaleko ich piwnicy niemieccy żołnierze zbudowali ziemiankę dla majora z drewna, z tartaku Wildemanów.
Przez tydzień trwały tu walki. Dopiero w nocy 16 grudnia Rosjanie opuścili swoje pozycje w lesie Zielonej Góry. W tym czasie liczne rosyjskie pociski spadły na górną wioskę, nie powodując większych szkód; uszkodzonych zostało tylko kilka domów.
Dopiero po odejściu Rosjan, rodziny, które znajdowały się za rosyjskim frontem, mogły wrócić do swoich zniszczonych domów. Na widok zniszczeń rozdzierający serce płacz i zawodzenie. W górnej wiosce i w sąsiednich wioskach przyjmowano bezdomnych. Wśród tych, którzy już wrócili, był syn rodziny Wildemannów, który po uwolnieniu musiał towarzyszyć Rosjanom w swoim samochodzie i zatrzymać się w sąsiedniej wiosce Grünbach - Łaznowska Wola. Tutaj był świadkiem, jak Kozacy zestrzelili niemiecki samolot i zdjęli futrzane ubrania z dwóch niemieckich lotników, którzy bezpiecznie wylądowali. Musiał oddać swój wóz, aby odtransportować lotników; nigdy więcej nie zobaczył swoich koni i samochodu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz