Były śliczne i bezbronne, próbowały uciec śmierci. Do dziś leżą przy ...
13 godzin temu - Michał Roszko śmierć miał na ramieniu. W ramionach ... Były śliczne i bezbronne , próbowały uciec śmierci. Do dziś leżą przy torach. (Archiwum ...
Przeczytajcie, warto......, doskonały materiał pióra:
Anety Wawrzyńczak
Reportażystka, podróżniczka, pracowała m.in. w Tunezji, Libanie, Turcji, na Krymie, Bałkanach. Specjalizuje się w problemach społecznych, konfliktach zbrojnych, prawach człowieka. W wolnych chwilach uczy się języków, maluje, pływa i pisze.
Były śliczne i bezbronne, próbowały uciec śmierci. Do dziś leżą przy torach
Michał Roszko
śmierć miał na ramieniu. W ramionach też. Mówi: – Człowiek dopiero
zabity, jeszcze ciepły, jest jak worek napełniony wodą. Tak się w rękach
przelewa.
Wschodnia
Polska. Horyniec-Zdrój. Kilka restauracji, tym pizzeria, kościoły,
sklep z prasą, kosmetykami, chemią, odzieżą. Wszystkie towary pierwszej
potrzeby. A jak komuś mało, może jechać do Lubaczowa, Tomaszowa
Lubelskiego, Zamościa.
Chciałoby
się rzec: normalna mieścina, wiele takich w Polsce. Tylko te cmentarze,
tyle ich wkoło, jakby ktoś się uparł, że to dobre miejsce na
nekropolię, że tu akurat może przypadać najwięcej cmentarzy na kilometr
kwadratowy. Albo na głowę.
Już
tylko nieliczne z tych głów zamieszkałych w Horyńcu-Zdroju pamięta to,
co oprócz nich mogłyby opowiedzieć tylko kości pogrzebane przy torach.
Kości, które miały spocząć w obozie zagłady w Bełżcu, razem z około 450
tys. innych. Zostały jednak tu, w Horyńcu-Zdroju.
To było śliczne dziecko, a on strzelił mu prosto między oczy
Michał
Roszko urodził się Horyńcu-Zdroju w 1931 roku. Pół życia pracował w
handlu, najdłużej w rzeszowskim przedsiębiorstwie obrotu produktami
naftowymi ("obroty były milionowe, 20 tysięcy litrów paliwa dziennie"),
piastował tam stanowisko, które dziś nazwalibyśmy skrzyżowaniem
magazyniera i księgowego. Roszko opowiada:
"Tu
się urodziłem i do dnia dzisiejszego żyję. Byłem sam, nie miałem
rodzeństwa. Ojciec mój był z zawodu blacharzem. Mieliśmy niecałe dwa
hektary ziemi i tak z pracy rąk troszkę się żyło, dla własnych potrzeb
ziemniaczki się na przykład sadziło. Jak wybuchła wojna, chodziłem do
trzeciej podstawówki, w czasie okupacji skończyłem piątą klasę. Miałem
13-14 lat, już podlegałem jako robotnik.
Przed
wojną chodziliśmy razem do jednej klasy, wszyscy: Żydzi, Polacy,
Ukraińcy. Siedzieli my, jak usadziła pani, bo jak kto był bardziej
żywotny, to musiał być pod okiem, bliziutko przy wychowawczyni. I było
tak, że dziewczynka z chłopakiem siedziała, a byli i wychowawcy, że same
dziewczynki i sami chłopcy, oddzielnie.
Moi sąsiedzi byli karnacji ciemnej, czarne włosy były u nich. Ale była też i blondynka z rodziny Kenigów, na imię miała Chana.
Mnie
zanim poszedłem do szkoły, Żydówka nauczyła pisać i czytać. Ona się
nazywała Frymcia. Nazwisko? Nie pamiętam, wiem, że jej szwagier się
nazywał Szprung. Miała też brata Josia, jak ja chodziłem do trzeciej
klasy, to Josio chodził już do siódmej. A myśmy się kolegowali,
mieszkali przez miedzę. Jej matka miała na imię Gicia, pamiętam, jaki
chleb piekła, bochny były dwukilowe. A ojciec był Szymon, brał mleko z
folwarku, robił swoją śmietanę i masło koszerne, a oprócz tego robił
lody, rozprowadzali je po restauracjach, pensjonatach, sanatoriach. Ja
byłem już chłopakiem dość zdrowym, pomagałem Frymci te lody kręcić, była
specjalna wirówka. I jak tak żeśmy kręcili te lody, to ona mówi: ja
ciebie nauczę czytać.
Źródło: WP.PL / Helena Gwizdała: "Ona nic nie mówiła, tylko szła do niego. Wyciągnął pistolet i nagle strzał. No, zabił ją, na parę kroków przed nim. Do dziś dnia stoi mi przed oczami ta dziewczynka". (fot. Aneta Wawrzyńczak)
Źródło: WP.PL / Helena Gwizdała: "Ona nic nie mówiła, tylko szła do niego. Wyciągnął pistolet i nagle strzał. No, zabił ją, na parę kroków przed nim. Do dziś dnia stoi mi przed oczami ta dziewczynka". (fot. Aneta Wawrzyńczak)
Jak
przyszedł nakaz, że Żydzi mieli pójść do getta, to pojechali do Rawy
Ruskiej, bo w Horyńcu getta nie zrobili. Ta rodzina, co koło mnie
mieszkała, też wyjechała. Później jeszcze korespondencję prowadziliśmy, z
moją babcią pisała Gicia. O czym pisały, to trudno mi coś powiedzieć.
Później
było zarządzenie, że każdy, według numeru ewidencyjnego we wsi, miał
iść do gminy, dwudziestu ludzi, codziennie inni, po kolei. Mieliśmy
siedzieć i czekać, nie wiadomo na co. To była niby warta, w
rzeczywistości byliśmy zakładnikami. I nie było różnicy, czy Ukrainiec,
czy Polak, czy jeszcze innej narodowości. Wszyscy szli.
W
międzyczasie ojciec miał jakąś robotę i mówi do mnie: "Za mnie
pójdziesz i sobie tam posiedzisz". Znaczy: na tego zakładnika, do gminy.
Poszedłem i naraz sekretarz gminy mówi do nas: "Weźcie łopaty, mam tu
telefon ze stacji, tam się zgłosicie". We dwójki się ustawiliśmy i
poszliśmy na stację. Nie wiem, ilu nas było.
Na
stacji stał transport z Lubaczowa, z Żydami. Towarowe wagony, kryte, i
po dwa okienka, długie na jakieś 70 centymetry, z klapą na zewnątrz,
otwartą. Zwisała, nie było krat. Jak ktoś prosił o wodę, to ludzie mogli
podawać, strażnicy niemieccy nie bronili, w ogóle nie reagowali na to.
Zaraz przyszedł następny pociąg, z Rawy, osobowy. Zajechał z drugiej
strony, więc żeby przejść, trzeba było przełazić pod tymi Żydami. A na
stacji wszędzie byli Niemcy.
Dużo
różnych formacji widziałem i mogę powiedzieć, że to byli prawdziwi
hitlerowcy. Wie pani, jakie mieli ubrania? Hitler w takim kolorze zawsze
występuje, żółty czy raczej khaki. Co mówili, to ja prawie wszystko
rozumiałem. Jeden z nich patrzył się na mnie i mówi: "Chodź". Wyglądał
jak narkoman, takie miał oczy, jakby mu się białko rozeszło, dosłownie
jakby był naćpany. I pistolet maszynowy na szelkach, więc ręce miał
wolne, ten pistolet mu, o, potąd (po kolana) wisiał.
Kazał
mnie iść pierwszemu i naraz słyszę, że mi strzelił tuż koło ucha. Nie
we mnie, nie widziałem, bo się od razu odwróciłem, ale zaraz zobaczyłem,
że przez to okienko w pociągu jakaś matka wyrzuciła dziecko. No, bo kto
inny, jak nie matka? Nie wiem, czy to był chłopczyk, czy dziewczynka.
Pamiętam, że śliczne włosy miało, kręcone, złocisty blond. Śliczne
dziecko.
Leżało
już na wznak, tu, o, prosto między oczami miało malutką dziurkę. Z lufy
dymek jeszcze wychodził, jak ten Niemiec mówi do mnie: "Bierz". A ja mu
odpowiedział po niemiecku, że sam nie dam rady, bo mogło mieć ono już
ze 30 kilo. I się patrzę, a tam wyłazi spod pociągu jeden taki, starszy
ode mnie. Niemiec do niego: "Pomóż mu". Ten się wyprostował, mówi: "Ja
jestem Niemiec". No to tamten łap pistolet za lufę i rąbnął mu w zęby,
warga się rozleciała, krew trysnęła.
Źródło: WP.PL / Wiesław Wojtowicz: "Dlaczego nam zależy na tablicy? Skoro taka rzecz była, skoro są tu Żydzi pochowani, to niech ten pomnik będzie". (fot. Aneta Wawrzyńczak)
Źródło: WP.PL / Wiesław Wojtowicz: "Dlaczego nam zależy na tablicy? Skoro taka rzecz była, skoro są tu Żydzi pochowani, to niech ten pomnik będzie". (fot. Aneta Wawrzyńczak)
Ja
wtedy zdałem sobie sprawę, co mi Niemiec zrobi, jak nie wezmę tego
dziecka. Ci, co z nimi przyszedłem, już kopali grób, tam przy stacji, na
rogu. I ja już wiedziałem, gdzie to dziecko trzeba zanieść. Złapałem,
do siebie przycisnąłem, nie bałem się już, że to trup. I, proszę pani,
tam, do tego grobu zaniosłem, a sam chodu w las, przyleciałem do domu,
mówię do babci: "Babcia, ale mnie ojciec dał zajęcie. Ja śmierć już po
prostu na ramieniu miałem".
Pierwszy
raz w życiu miałem trupa w rękach. Człowiek dopiero zabity, jeszcze
ciepły, jest jak worek napełniony wodą. Tak się w rękach przelewa.
Rozumie pani?".
Na pasach mieli "Bóg z nami", ale Boga tam nie widziałem
Od
XV wieku Horyniec-Zdrój przechodził ze szlacheckich rąk do rąk, aż
trafił do Ponińskich, którzy w XVIII wieku utworzyli tu uzdrowisko.
Nadmieniał o nim później Mieczysław Orłowski w 1914 roku w "Ilustrowanym
przewodniku po Galicyi". W jego oczach był to "mały, prymitywnie
urządzony, prawie wyłącznie przez Żydów frekwentowany zakład kąpielowy
siarczany o kilku łazienkach".
Zdecydowaną
większość kuracjuszy międzywojennych stanowili Żydzi. Mogli się tu czuć
jak u siebie, gdyż wokół uzdrowiska znajdowały się prowadzone przez
miejscowych starozakonnych sklepy koszerne, domy wypoczynkowe i bożnica.
Ta ostatnia była ulokowana "w parterowym drewnianym budynku, krytym
blachą, oszalowanym i pomalowanym na niebiesko", "ze strzelistą
wieżyczką od strony wschodniej" oraz przyklejoną doń izbą lekcyjną, w
której nauczał Menes Lewental.
Tak
relacjonował nieżyjący już mieszkaniec Horyńca Franciszek Haliniak w
pracy na konkurs "Na wspólnej Ziemi – Historia i Kultura Żydów Polskich"
autorstwa Małgorzaty Mach (wtedy uczennicy Gimnazjum im. Inglota w
Lubaczowie). Relacja nosi tytuł: "O horynieckich Żydach z okresu, kiedy
byli naszymi sąsiadami, a dzieci żydowskie z dziećmi Polaków i Ukraińców
razem uczęszczały do szkoły. Opis tragicznych losów horynieckich Żydów w
okresie hitlerowskiej okupacji w latach 1941-1944".
Haliniak
w swojej relacji opowiada: "Wychowany byłem w rodzinie
chrześcijańskiej, a nasłuchałem się różnych ideologii. Jestem
przekonany, że każda ideologia i związany z nią porządek realizowany
jest przy pomocy siły prawa – prawa ustalonego przez aktualnych
panujących. (…) Wojska hitlerowskie na sprzączkach pasów głównych przy
mundurach miały wygrawerowany napis: Gott mit uns (Bóg z nami), lecz
postępowanie Niemców ze zniewolonymi narodami było rażąco sprzeczne –
niezgodne z boskimi przykazaniami”.
Spośród zamieszkałych przed wojną w Horyńcu-Zdroju Żydów emerytowany strażak zapamiętał między innymi:
Właściciela
olejarni Jankiela Szprunga, jego brata, żonę, dwie córki: Fajgę i Mirkę
oraz dwóch synów-bliźniaków: Herszka i Motia (mieli po około 20 lat).
Rozentala,
który zajmował się "rytualnym, koszernym zarzynaniem drobiu i cieląt na
potrzeby horynieckich Żydów". Jego syn "uczęszczał gdzieś do zakonnej
szkoły żydowskiej”, a odwiedzając rodziców „chodził w czarnym specjalnym
mundurku i nosił czapkę w formie rondelka z małym daszkiem”. Poza tym
"miał długie kręcone pejsy, a włosy na głowie krótko ostrzyżone”.
Mojsia
Lewentala, nauczyciela hebrajskiego w bożnicy. Na jego weselu "grali
muzykanci żydowscy, a mężczyźni tańczyli z mężczyznami. Kobiety nie
tańczyły wcale".
Herszka
Werkera, który wraz z żoną i ok. 20-letnią córką wynajmował w domu
pokoje dla kuracjuszy, a dodatkowo uprawiał swoją ziemię, w sąsiednim
Radrużu. W ich domu "za czasów okupacji sowieckiej znajdowała się
siedziba NKWD i Milicji".
Przedstawicieli wolnych zawodów: lekarza Heinricha Reinbacha oraz adwokata Glajacha (Haliniak nie pamiętał jego imienia).
Łącznie
w Horyńcu-Zdroju i okolicy mieszkało około 35 rodzin żydowskich.
Franciszek Haliniak: "Zważywszy na to, że Żydzi mieli praktycznie
wszystkie wille i głównie oni przyjmowali kuracjuszy Horynieckich, że
byli współczesnymi biznesmenami i trzymali w rękach też rzemiosło i
handel, lekarzem był też Żyd, praktycznie tylko oni mieszkali w centrum
Horyńca, to wtedy był znaczący społecznie element".
"Zmietli ich w jeden dzień. Przyjechali, zabrali, zabili"
Helena
Gwizdała urodziła się w 1931 roku w Myśliwcu. Do Horyńca-Zdroju trafiła
z rodzicami w 1934, jej ojciec zabrał rodzinę, gdy przyjechał tu za
chlebem. Był dróżnikiem brygadzistą. Pani Helena opowiada:
– Osiem lat miałam, jak wybuchła wojna. Takie rzeczy się pamięta.
Chodziłam
do szkoły, tak jak wszyscy. I Żydzi byli, i Polacy, i Ukraińcy, taka
mieszanina. Ja z Żydówką siedziałam w ławce. Na imię miała Fajga,
nazwiska nie pamiętam. Uczciwa była dziewczyna. Macę, śmieliśmy się,
przyniesiesz w poniedziałek czy nie? A ona się śmiała i przynosiła,
razem jedliśmy. Nie było żadnej różnicy, różnicę dopiero Ukraińcy
zrobili: "Wy Polaki, my Ukraińce, my was zabijemy. Z nimi nie było
żartów".
A Żydzi to był łagodny naród, mnie się przynajmniej tak wydaje. I zmietli ich w jeden dzień. Przyjechali, zabrali, zginęli.
Ciekawi
żeśmy byli, jak to dzieci, jak transporty żydowskie szły. Każdy z nas
leciał, każdy z nas chciał widzieć i Niemca, i Żyda, i jak to będzie.
Już mniej więcej wiedzieliśmy, o której godzinie pociąg jedzie i że w
Horyńcu wodę brał, bo parowozy były parowe, a u nas były studnie. Jak
był przystanek takiego transportu, ludzie się wychylali, gorąco było,
wołali, że chcą wodę. A dzieci wypuszczali po prostu. Jak wieczorem, to
mógł się taki dzieciak uchować. Ale w dzień to nie bardzo.
Źródło: WP.PL / Stanisław Wasylowski: "Przy wjeździe do Horyńca jest wzniesienie. Jak pociągi z Żydami zwalniały, to właśnie tam ludzie wyskakiwali, Niemcy ich zaraz łapali". (fot. Aneta Wawrzyńczak)
Źródło: WP.PL / Stanisław Wasylowski: "Przy wjeździe do Horyńca jest wzniesienie. Jak pociągi z Żydami zwalniały, to właśnie tam ludzie wyskakiwali, Niemcy ich zaraz łapali". (fot. Aneta Wawrzyńczak)
Pamiętam.
Dziewczynka, cztery lata, może pięć. Piękna, czarne, kręcone włosy,
krótkie. Spódniczka ciemna, sweterek w kratkę, ładne dziewczątko. A my
tutaj staliśmy, na rogu, gdzie teraz tunel jest. Nas było z pięcioro,
sześcioro. Ona wypadła z tego pociągu, przez okienko. A może ją
wypuścili? Pamiętam, jak szła, a Niemiec stał i jej palcem pokazywał:
"Komm, komm". To znaczy: "Chodź, chodź". Ona nic nie mówiła, tylko szła
do niego. Wyciągnął pistolet i nagle strzał. No, zabił ją, na parę
kroków przed nim. Do dziś dnia stoi mi przed oczami ta dziewczynka. I
sobie myślę: no po co, człowieku, co ci to dziecko zrobiło? A niech by
żyło, by się ktoś nim zaopiekował.
Niemiec
zobaczył nas, bo zaczęliśmy krzyczeć, żeby nie strzelał. Po polsku
krzyczeliśmy. A on wtedy on do nas: "Raus, raus” i tak ręką odganiał,
żebyśmy uciekali, bo inaczej będzie strzelał. No, to my uciekli stamtąd.
A
ilu takich było, że wiadomo było, że i tak umrze, i go brali go na
prześcieradło, i przez to okieneczko wyrzucali. Jak upadł, to go zabili,
już się przynajmniej tyle nie męczył, zakiem go zawieźli do tego…
(obozu zagłady w Bełżcu).
Tak
się teraz niby lekko mówi, ale to przeżyć? Jak rozkaz dali: masz wziąć,
zakopać. To był strach, bo nie wiadomo, co komu odpali i jeszcze cię
zabije.
Powiem
szczerze: nie widziałam, tylko słyszałam, że później nawet czy to
Polacy, czy Ukraińcy, kto by to nie był, tych zabitych ludzie później
odkopywali i złota szukali jeszcze koło nich. ("I ciuchy brali!", wtrąca
Wiesław). Ja bym nie mogła. Jak tak można, że człowiek nie żyje i
jeszcze jego tarmosić i szukać? Na co ci, człowieku? A niech się
marnuje, na tym się nie dorobi.
Każdy
coś ścierpiał w tej wojnie. I Polak, i Ukrainiec, a od Żydów się
zaczęło. Nie ma co opowiadać, to jest przeżycie. Tylko człowieka nerwy
szarpią, więcej nic. Bo jak człowiek nie widzi, to jeszcze-jeszcze. Ale
jak przed oczami widzisz, jak strzela, to aż mróz przez człowieka
przechodzi. Po dziś dzień ja siedzę i wiedzę tę małą.
Jeśli tu leżą, niech choć pomnik mają
Wojna
nie oszczędziła Horyńca-Zdroju. "Spłonął zrównany z ziemią zakład
kąpielowy, zniknęły domy wypoczynkowe. Pozostały ruiny teatru. Wielka
była inicjatywa miejscowych ludzi. Długoletni pracownik zdroju,
kąpielowy Stefan Jaraput, zbierał rurki, krany, kotły i żelastwo, jakie
ocalało z pożaru. W dawnej dyżurce umieszczono wanny" (Nowiny
Rzeszowskie, „Horyniec wraca na szlak”, autor niepodpisany).
Obecnie
Horyniec-Zdrój wciąż jest znany ze swojej borowiny i wody
siarczkowo-siarkowodorowej. Uzdrowisko Horyniec oferuje: zabiegi
lecznicze i "ćwiczenia w unikalnym w Polsce basenie leczniczym z wodą
siarczkowo-siarkowodorową”, turnusy współfinansowane przez NFZ, w tym
uzdrowiskowe leczenie sanatoryjne dorosłych i uzdrowiskową rehabilitację
dla dorosłych, pobyty lecznicze pełnopłatne oraz „atrakcyjny program
kulturalno-rekreacyjny".
Na co dzień mieszka tu około 2700 osób, rocznie przewijają się setki kuracjuszy.
–
Przy wjeździe do Horyńca jest wzniesienie. Jak pociągi z Żydami
zwalniały, to właśnie tam ludzie najczęściej wyskakiwali. Niemcy ich
zaraz łapali. To miejsce nazywa się Popowa Góra i tam są horynieckie
Żydy rozstrzelane – mówi Stanisław Wasylowski, urodzony w 1937,
mieszkaniec Horyńca-Zdroju i lokalny aktywista.
Wiesław
Wojtowicz (ur. 1952 roku), prezes Związku Kombatantów RP i Byłych
Więźniów Politycznych Koło Gminne Horyniec-Zdrój precyzuje: – Tu jest 12
stopni nachylenia, pociąg więc ledwie jechał, a Żydzi wyskakiwali.
Przez nasz teren ich wozili, część uciekała. Kto się uratował, to się
uratował, mam spisane zeznania świadków, mówią, że dużo ludzi uciekło, w
każdą stronę, na Biłgoraj, na Rzeszów. Co się z nimi później stało? Nie
wiem. Wiem, że około 200 ludzi jest w lasach od Horyńca po Dziwięcierz
pochowanych, ale gdzie dokładnie? Nie ma nic zaznaczone. Są relacje, że
Polacy byli pędzeni, żeby ich grzebali. Co mieli ci Żydzi przy sobie, to
się im zabierało, ciuchy nawet, nago grzebano. Nikt się przecież nie
przyzna, wie pani, jak jest.
Wiesław
Wojtowicz - z pomocą paru osób i na podstawie relacji żyjących świadków
– ustalił, że szczątki co najmniej 11 Żydów, zabitych w czasie
ucieczki z transportu do Bełżca, spoczywają w ziemi na skwerze przy
stacji kolejowej. Skwer to określenie trochę na wyrost, mowa bowiem o
kawałku gdzieniegdzie wydeptanej trawy na rogu Sanatoryjnej i Kolejowej.
Nie ma żadnej tabliczki, ogrodzenia, jak komuś się spieszy, to przetnie
drogę na skos, podepcze, może nawet nie wie, że to tak naprawdę masowy
grób?
Wiesław
Wojtowicz: – Na początku był tu drewniany krzyż, tylko ile drewno
postoi? Pięć lat? Później nikt się tym nie interesował. Dopiero my się
tym interesujemy, żeby tam przynajmniej jakiś kamień dać i tablicę
pamiątkową. Taka tablica to by była wielka atrakcja dla Horyńca. To jest
takie miejsce, że tu kuracjusze uczęszczają. Czy nie odstraszy ludzi,
że ludzi tutaj mordowano? E tam, najwyżej skarbonkę damy, niech wrzucają
na upamiętnienie.
Wojtowicz
zapewnia, że kamień jest przyobiecany, on już ekipę zorganizuje, kamień
się przywiezie i zamontuje na skwerze przy stacji kolejowej. Tam, gdzie
leżą zamordowani.
Zeznania
świadków, własnoręcznie przez nich spisane, opatrzone podpisem oraz
pieczątką Stowarzyszenia Spadkobierców Polskich Kombatantów II Wojny
Światowej, Wojtowicz trzyma jako dowód dla przyszłych pokoleń i
uzasadnienie wniosku o tę pamiątkową tablicę. Tablica ma być obowiązkowo
po polsku, może być też po hebrajsku, po angielsku niekoniecznie,
"Anglików tu nie ma, rzadkość". Po niemiecku też nie, bo "zaraz by
zniszczyli". A hebrajskiej nie zniszczą? "Nie. Chyba nie".
Rozważania
Wojtowicza uzupełnia Grzegorz Ciećka, rehabilitant w lokalnym
uzdrowisku i renowator-pasjonat przydrożnych krzyży i kapliczek. Ciećka
opowiada, że rabin z Nowego Jorku ufundował ogrodzenie do kirkutu w
Lubaczowie, napisy są po polsku i hebrajsku – i nikt tego nie rusza; sam
kirkut cudem ocalał.
-
Niemcy go nie spożytkowali chyba dlatego, że ulice były wybrukowane –
zastanawia się Ciećka. – Bo w okolicy to było normą. Kirkut w Starym
Dzikowie poszedł pod drogę, w Cieszanowie to samo, i w Narolu, i w
Oleszycach. Widziałem, że pojedyncze macewy zostały zwrócone. Na
przykład macewę z hebrajskimi znakami, z której ktoś zrobił koło do
mielenia zboża. I ktoś ją odniósł jednak na kirtkut.
Wiesław
Wojtowicz: – Dlaczego nam zależy na tablicy? Skoro taka rzecz była,
skoro są tu Żydzi pochowani, to niech ten pomnik będzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz