niedziela, 28 października 2018

Adwokat - Piotrków Trybunalski - Łódź - Wspomnienia - Mariawici - Dzieciństwo 1906-1916 - cz.3



       Otóż okazuje się, że działo się to wszystko w 1910 roku, miałem więc 4 lata, a rzecz przedstawiała się następująco:
       W 1908 r. Ojciec mój dostał zapalenie ucha środkowego. Jest to choroba bardzo bolesna. Udał się do lekarza w Piotrkowie, a ten oświadczył, że konieczna jest operacja i zalecił wyjazd w tym celu do Cesarskiej Kliniki we Wrocławiu. Przypomnieć trzeba, że wówczas Wrocław należał do Niemiec i nazywał się Breslau. Ponieważ ból się wzmagał, więc Ojciec jeszcze tego samego dnia załatwił sobie paszport zagraniczny w Urzędzie Gebernialnym (w czasie zaborów Piotrków - Pietrokow, był stolicą rosyjskiej guberni) i wieczorem wyjechał do Wrocławia, zaś następnego dnia leżał już na stole operacyjnym. Musiano trepanować czaszkę poza muszlą ucha; operacja się udała.
       Tymczasem Mama moja, od czasu mego urodzenia, cierpiała na dolegliwości kobiece, na które żaden lekarz, ani w Łodzi, ani w Warszawie nic nie pomógł. To zdecydowało, ze Ojciec w 1910 roku, postanowił zawieźć ją do tej samej kliniki, w której był operowany t.j. do Wrocławia, a ponieważ w planie był również letni pobyt w Krynicy, więc w tę podróż zabrano i mnie. I znowu muszę przypomnieć, że wówczas cała Małopolska, wraz z Krakowem i Lwowem, nazwana przez zaborców Galicją, należała do Austrii. Dotąd zachował mi się z tej podróży rosyjski paszport zagraniczny do Niemiec i Austrii.
        Tak więc słonie i hipopotama widziałem w ogrodzie zoologicznym we Wrocławiu, a owym kurortem była Krynica. Mieszkaliśmy przy deptaku w willi "Białej Róży", która dotąd istnieje, łazienki zaś znajdowały się niedaleko rzeczki przepływającej Krynicę, która wówczas nie była jeszcze uregulowana. Błoto, w którym widziałem Mamę, było oczywiście borowiną. Podobno kolej nie dochodziła wówczas do Krynicy i trzeba było z Muszyny dojeżdżać furką góralską, ale tego nie pamiętam.
         Nie pamiętam również naszej bytności w Krakowie i na wawelu i dlatego uważam, e wożenie takich małych dzieci na wycieczki turystyczne i to zagranicę, jest bezcelowe, bo i tak dziecko noc z tego nie pamięta, a jest tylko kłopotliwym ciężarem.
         Z czasów wczesnego dzieciństwa pamięta się tylko jakieś urywki, jakieś oderwane obrazki, czasem ważne, ale częściej zupełnie błache, trudne do umieszczenia w czasie, które z nich były wcześniej, a które później...
         A więc kanapa! Duża szeroka, obita dywanem zgniło-zielonego koloru. Ileż ona wycierpiała ode mnie, ile się na niej wyskakałem! Była widocznie bardzo solidnie zrobiona, skoro przetrwała 40 lat, gdyż wydałem ją dopiero wówczas, gdy likwidowałem mieszkanie moich zmarłych Rodziców.
         Na tej kanapie Ojciec urządzał sobie około godziny 16-tej krótką drzemkę. Wówczas niemodne były już brody, a tylko same wąsy, długie zakręcone. Celem utrzymania ich w tym stanie, trzeba było było je rano po myciu, wypomadować t.zw. "fiksatuarem" i założyć siatkę, zwaną "bindą". Bardzo zabawnie to wyglądało. Wówczas myślałem, że wąsy wyrastają z nosa i kiedyś, gdy właśnie Ojciec spał na kanapie, postanowiłem to dokładnie zbadać. W tym celu wdrapałem się na kanapę i znalezionym gdzieś ptasim piórkiem, próbowałem sięgnąć w głąb nosa. Ojciec łaskotany w ten sposób, najpierw zrobił przez sen śmieszne miny, aż wreszcie się obudził i z największym zdumieniem spojrzał na mnie.
         W niedzielę chodziliśmy do kościoła Jezuitów, czego bardzo nie lubiłem, gdyż z braku dostatecznej ilości miejsc siedzących, trzeba było stać, a od dzieciństwa, przez całe życie, długie stanie w miejscu, zawsze mnie bardzo męczyło. Poza tym kościół był ciemny, zimny i nieprzytulny.
         Pamiętam uderzenie pioruna w przewody telefoniczne tuż za oknami mieszkania, którego huk i błysk, zrobił na mnie ogromne wrażenie. Przypominam sobie również pierwszy, widziany przez mnie, samochód. Nie wyglądał już jak bryczka bez koni, a kształtem podobny był do t.zw. torpedo tj. auta z zaciąganą budą brezentową. Był koloru popielatego, a siedzący przy kierownicy mężczyzna, był ubrany w popielaty "pudermantel" i miał okulary na sportowej czapce.
         Jeszcze dzisiaj mam przed oczyma okazałą procesję Mariawitów, ciągnącą pod oknami naszego mieszkania. Mariawici, było to stowarzyszenie katolickie, którego zasady zostały potępione przez kościół w 1906 roku. Propagowali oni, między innymi, odprawianie mszy po polsku, a nie po łacinie i zyskali sobie dość dużo zwolenników przed I-szą wojną światową, tym bardziej, że byli popierani przez Rosjan, którzy mieli nadzieję rozbić w ten sposób Kościół Katolicki w zaborze rosyjskim. Księża ich mieli popielate (a nie czarne) sutanny, z wyszytą na piersiach złotą monstrancją. Ludność nazywała ich pogardliwie "Kozłowitami" gdyż współzałożycielką tego stowarzyszenia była tercjarka Feliksa Kozłowska, tytułowana przez wyznawców "Mateczką Kozłowską". Po odzyskaniu niepodległości, ruch ten zaczął się kurczyć, ubywało wyznawców i obecnie zaledwie wegetuje.

                                                         - ciąg dalszy nastąpi -

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz