poniedziałek, 29 października 2018

Adwokat - Piotrków Trybunalski - Łódź - Wspomnienia - Wrocław Klinika Cesarska - Ciechocinek - Dzieciństwo 1906-1916 - cz.4



               Bardzo wcześnie otrzymałem łyżwy i już jako mały chłopiec umiałem na nich jeździć, ale nigdy nie doszedłem w nich do perfekcji, kończąc swoje umiejętności na t.zw. "holendrowaniu". Holendrowaniem nazywano zataczanie łuków na zmianę, to na jednej, to na drugiej nodze, zawsze na zewnątrz.
               Rodzice mówili mi, że jak tylko nauczyłem się chodzić. i wymawiałem pierwsze słowa, nie lubiłem żeby mnie prowadzono za rękę; zaraz się wyrywałem wołając, że chcę "siam" iść. Rodzina zdrobniła moje imię z Karola na "Lolka" i tak mnie nazywano. Gdy pytano mnie kim chcę zostać, twierdziłem, że będę stangretem, bo mi się to zajęcie bardzo podobało. Pamiętam jakie wrażenie wywołało na domownikach moje trafne odczytanie godziny z zegara w pokoju stołowym. Nie umiałem wtedy jeszcze czytać, ale znałem już cyfry.
               Ponieważ, ani farmakologicznie, ani balneologiczne leczenie nie pomogło Mamie, więc w 1912 roku udała się znowu do Wrocławia, do tej samej "Kliniki Cesarskiej", tym razem na operację. Kiedy odbyła się ta operacja dokładnie nie wiem, gdyż z ocalałych dokumentów wynika, że była tam dwa razy t.j. od 27.6 do 23.7.1912 r. i w pół roku później t.j. od 28.1 do 3.3.1913 r. i że operował ją prof.dr. Küster. W każdym razie, na skutek tej choroby i operacji, nie mogła mieć już więcej dzieci i dlatego zostałem jedynakiem.
                Z tych najdawniejszych czasów przypominam sobie jeszcze, jak wywieszano w rosyjskie święta państwowe (t.zw. "galówki"), trzy kolorowe chorągwie na domach (barwy: czerwona, biała i ciemno-niebieska) i jak raz na głównej ulicy Piotrkowa - ul.Kaliskiej (obecnie ul.Sienkiewicza), nazywanej przez ciotki moje w żargonie uczniowskim "Kaliszem", paradował jakiś rosyjski dygnitarz w ogromnym "pierogu" na głowie i szpadą przy boku. Tych "galówek", ku radości uczniów, było bardzo dużo, gdyż każda rocznica związana z domem panującym i rodziną cara, była obchodzona ową "galówką", w czasie której nie było lekcji.
                Na lato jeździliśmy często do Ciechocinka, jako kurortu bardzo wskazanego dla dzieci. Chodziło tu o mnie, gdyż byłem dzieckiem mizernym, a i Mama zażywała kąpieli na swe dolegliwości. Wówczas w kurortach istniały t.zw. 3 sezony po 6 tygodni każdy. Pierwszy trwał od 15 maja do 30 czerwca; drugi od 1 lipca do 15 sierpnia, a trzeci od 15 sierpnia do 30 września. Jeździło się na cały sezon, a więc na 6 tygodni.
                Wiem, że w roku 1912 mieszkaliśmy w willi "kruszyna", niedaleko lasku sosnowego i wtedy też byłem z Mamą pierwszy raz w Toruniu, leżącym wówczas na terenie Niemiec. W 1913 roku mieszkaliśmy też w tej samej części Ciechocinka w willi "Meystra" i tam pierwszy raz widziałem w naturze polskie kontusze, w które pewnego dnia przebrała moich dwóch kolegów zabaw, ich matka, mieszkająca w tej samej willi.
                Przebywając w Ciechocinku chodziłem każdego popołudnia do zakładu gimnastycznego pana Nebla, gdzie z całą grupą innych dzieci, uprawialiśmy gimnastykę szwedzką. Moja Mama całe życie ją ćwiczyła w domu, więc na mnie coś z tego przeszło, gdyż wykonywałem ćwiczenia tak sprawnie, iż pan Nebel wyznaczył mnie na przewodnika, co polegało na tym, że on pokazywał ćwiczenia, stojąc twarzą do grupy a vis a vis niego stałem ja i ćwiczenie powtarzałem, a za mną cała grupa. Wszystko to odbywało się jednocześnie.Tam też przeżyłem jedną ze swoich dziecięcych tragedii. Co niedzielę p.Nebel urządzał jakieś zabawy i raz zorganizował wyścigi. Zawsze uważałem, że dobrze biegam, ale do wyścigu stanęła cała ćwicząca grupa, w której było wielu dużo starszych ode mnie chłopców. Nic dziwnego, że kilku z nich mnie wyprzedziło. Byłem zrozpaczony, płakałem twierdząc, że to niesprawiedliwy wyścig, bo jak można stawiać do biegu takiego małego chłopca jak ja, razem z takimi dużymi chłopakami. Ani Mama, ani pan Nebel nie mogli mnie uspokoić. Pan Nebel dawał mi taką samą zabawkę, jaka dostali w nagrodę wygrywający wyścig chłopcy, ale ja jej za nic przyjąć nie chciałem, bo przecież biegu nie wygrałem i nie przyjąłem.
              Matka moja nigdy mnie nie strofowała przy ludziach, ani na ulicy, nie mówiąc już o jakimś szarpaniu lub biciu.. Wystarczyło, że spojrzała na mnie i powiedziała: "Dobrze - porozmawiamy w domu", miała przy tym tak rozkazująco przenikliwy wzrok, że mi to zupełnie wystarczało, chociaż były wyjątki, jak w wyżej opisanej scenie u p.Nebla, gdzie poczucie niesprawiedliwości i krzywdy, przewyższyło wpływ Mamy.. Zresztą nie tylko ja bałem się tego jej wzroku; gdy była zagniewana, bali się go także wszyscy domownicy, służba i pracownicy Ojca. 

                                                        
                                                                     - ciąg dalszy nastąpi -
         

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz