niedziela, 27 stycznia 2019

Rogowiec - Janek i Kaziu Mantykowie - Włodek Nagoda - Wspomnienia - Ryby - 1955

      Te dwa zdjęcia z 1955 roku, wyzwalają fale wspomnień.. - dawne, bardzo dawne czasy, a jednak coś pozostało. Chyba najwięcej w mojej pamięci ze wspomnień mojej Mamy - chociażby moment spotkania z dzikami...
      ... ponoć siedziałem z mamą na kocu, na ścieżce w kierunku Poręby, kiedy na wprost nas wyleciała wataha dzików. Mama podniosła wielkie larum, na szczęście w pobliżu było sporo rolników którzy suszyli siano na pobliskich łąkach. Kto żyw, łapał co miał w rękach, widły, grabie, co popadło! Cała wioska poleciała z krzykiem śladami dzików, one salwując się ucieczką poleciały w prawo, na stawy potorfowe, które były na pograniczu Poręby i ogrodów (o tych stawikach pisałem przy okazji łapania ryb w koszyk). Podobno kilka z nich miejscowi osaczyli, jednak nie upolowali żadnego. Emocji było wiele, strachu dla nas jeszcze więcej...
    Nie pamiętam nikogo z moich miejscowych rówieśników, być może ich nie było. Byli natomiast starsi koledzy: Janek Mantyk, Kaziu Mantyk, Włodek Nagoda. Starsi o kilka lat, byli dla mnie wzorem do naśladowania. Dla nich wakacje nie istniały, prace polowe, pasienie krów czy też owiec, ja chłopak z miasta Łodzi, który nie miał nic do robienia, prócz łażenia, zbijania bąków... Chodziłem do nich, uczyłem się dorastania, kontaktów z naturą i przyrodą, chłonąłem pełnymi ustami tę wiejską idyllę.. Z wypiekami na twarzy wracałem umorusany do domu, z przejęciem opowiadając co też nowego zobaczyłem i czego się nauczyłem. Cudownym czas..
     Niestety Janka i Włodka nie ma już wśród nas..., jednak coś bardzo ważnego w moich wspomnieniach pozostało, co wiąże się z tą trójką rogowiaków...
     Znów ryby, cóż by innego... - grzyby, były na drugim miejscu, w tym czasie jeszcze nieosiągalne, chociażby z tego powodu, że moja Mama nie lubiła ich zbierać... , a Tata musiał w Łodzi pracować...
     Byłem zbyt mały aby sam chodzić po lesie, strach chociażby przed dzikami, żmijami, wężami, którym było co niemiara...
     Ryby to było coś innego, starsi chłopcy, ja, jak wierny piesek chodziłem z nimi ślad w ślad... Nie, oni przy mnie nie łapali ryb koszykiem, czy też sakiem. Ich "wędką" była ostka, takie dziwne narzędzie na długim kiju, gdzie na końcu znajdowały się małe, mini widełki, których pionowe bolce były małymi harpunami. Trafiona ryba, nie mogła już uciec..., brutalne, takie jest życie... Muszę nadmienić, że polowania odbywały się na duże ryby, małymi moi koledzy nie zawracali sobie głowy...Takie polowania odbywały się po ulewnych deszczach, źródło, którego początek brał nasz strumyk, znajdowało się za pastwą. Teren był bardzo podmokły, grząski, nawet miejscowi rolnicy nie zapuszczali się tam, mimo, że rosła tam soczysta trawa. Tam, w tych rozlewiskach był raj dla linów, szczupaków czy też karasi, miały na miejscu karmę, tam się rozmarzały. Jednak zdarzało się, że jakaś z ciekawszych osobników wybierał się na wycieczkę strumykiem..., to była pierwsza i ostatnia zarazem wycieczka krajoznawcza.. Zawsze ktoś z chłopców był w pobliżu strumyka pasąc krowy, ostka była zawsze pod ręką, co dalej się działo, możecie sobie wyobrazić. Grupka latała wzdłuż brzegu, zapędzała uciekiniera, a ten z ostką oczekiwał, kiedy ryba będzie w zasięgu jego rzutu.. - nie zawsze za pierwszy razem trafiał, jednak po dłuższym czasie i tak zmęczona i przerażona ryba trafiała na patelnię...

Dedykuję te wspomnienie Wiesi Mantyk, z którą miałem przyjemność rozmawiać wczoraj. Dzięki naszej rozmowie, odżyły moje wspomnienia, gdyż pomimo tego, że urodziliśmy się w Łodzi, Rogowiec pozostanie dla nas cudowną krainą, czym, o czym nie da się zapomnieć...


Na tym zdjęciu od lewej: Kaziu Mantyk, z prawej Włodek Nagoda, który trzyma za ramiona płaczącego autora tych wspomnień - Lato 1955 roku.

                             Tak, to ja we własnej osobie....., na tle Poręby -  rok 1955

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz