czwartek, 28 maja 2015

Będków - Mietek Grzybczyński - Wspomnienie o przyjacielu.

Wyjątkowa rodzina, wyjątkowa przyjaźń, wyjątkowe wspomnienia.
Bohaterami moich wspomnień jest rodzina Grzybczyńskich z Będkowa. Niestety nikt z nich nie żyje... Jak tylko sięgam pamięcią moich dziecinnych lat, moi rodzice przyjeżdżając do Będkowa, przyjaźnili się z nimi. Moja mama Jadwiga, chodziła do jednej klasy z Mieczysławem Grzybczyńskim.
Mieczysław Grzybczyński, zmarł w wieku 46 lat 6.10.1972 roku.

Moim szczęściem było poznanie tego człowieka, był dla mnie drugim ojcem. To od niego połknąłem bakcyla wędkarskiego, w każde wakacje przygotowywał dla mnie wędki z leszczyny. Niszczyłem je notorycznie, ze strachu przed krytyką, porzucałem połamaną wędkę przy oborze. Po dwóch dniach wracałem, wędka była naprawiona lub dostawałem drugą. Mietek wędkował na ukochanej Wolbórce, dla niego liczyły się tylko płotki, łapał je na specjalne ciasto składające się z ziemniaka, żółtka i chleba. Miał ze sobą własnoręcznie zrobioną faskę (pojemnik do ryb, na którym można było siedzieć).  Nie siedział zbyt długo
ryb było w brud, raz po raz wyciągał przepiękne płoteczki. Jego mama Maria, obierała je i smażyła na maśle, przepyszne jedzenie. Ja szalałem po całej rzece, od dołka aż do młyna Lipińskich, łapałem co się dało, przede wszystkim kiełbiki i okonki. Kiedy podrosłem Mietek zabierał mnie swoim Junakiem (był to straszliwie głośny, wielki i silny motocykl)
do Woli Drzazgowej. Miał od dawna problemy z sercem, bał się jechać samemu, liczył, ze podczas ataku będę mógł mu pomóc. Ja już w tym czasie łapałem szczupaki, on pozostał przy swoich ukochanych płotkach. Te wyjazdy odbywały się wcześnie rano o szarówce, pukał do mojego okna, w przeciągu minuty byłem na zewnątrz. Jakże inna była nasza Wolbórka, szeroka, głęboka, pełna zakoli, wirów, zatopionych drzew. Łapałem także rękoma miętusy z dziur w brzegu. Było to bardzo ryzykowne, gdyż często w takiej dziurze zamiast miętusa trafiało się na piżmowca, jednak w wieku 12-14 lat nie myślało się, że można było stracić palce... Mietek bardzo przyjaźnił się z moim ojcem, wędkowali raczej rzadko, jednak spotykali się w każdej wolnej chwili. Mietek był wspaniałym rekodzielnikiem, to on pobudował ubikacje i komórki na naszym podwórku, te pierwsze przetrwały do dnia dzisiejszego (ponad 50 lat). Po takiej pracy moja mama przygotowywała dobre jedzenie, znalazła się zawsze flaszeczka bimberku. Nasz ganek przed domem był duży, więc siadała nasza czwórka i piątka Grzybczyńskim.

Nasz dom i ganek o którym wspominam.
Mietek ze swoją żoną Zofią, zajmował się ogrodnictwem, dzierżawili od nas około 0,5 hektarową działkę, która graniczyła z prawej strony z cmentarzem. Ziemia była dobrej klasy, sadzili tam pomidory i inne warzywa. Pamiętam inspekty szklane w których dojrzewały pomidory. Jeździli konnym wozem na targi do Tomaszowa, nawet do Łodzi. Konia i wóz potrzebował także do obwoźnego kina, był zatrudniony jako operator filmowy. Jeździli w tygodniu po okolicznych wsiach wyświetlając filmy fabularne. W soboty pracowali w będkowskim kinie. Znajdowało się ono na ulicy Krakowskiej (nie ma już tego budynku). O godzinie 16, wystawiali ogromny głośnik i płynące z niego piosenki zabawiały cały Będków, później wyświetlano film, bilet kosztował 3 złote. Ja miałem chody i oglądałem filmy na pietrze w pomieszczeniu operatorów. Takiego klimatu już nigdy nie spotkałem, nawet w najlepszych salach kinowych...
Mietek był także miejscowym szklarzem, przycinał szkło, naprawiał okna, był niezwykle pracowitym i uczynnym człowiekiem. Niestety zmarł na serce w tomaszowskim szpitalu w dniu 6 .10. 1972 roku.

Płyta nagrobna, cmentarz w Będkowie.
Był to dla mnie straszliwy cios i ciężko było mi sie pogodzić z jego stratą.. To był początek tragedii, który dosięgnął rodzinę Grzybczyńskich, ale o tym będę wspominał w następnych odcinkach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz