poniedziałek, 20 lutego 2023

Gałkówek - Pasaż trwogi - Andrzej Makowiecki - Odgłosy - 1980

 

Bardzo ciekawy reportaż pióra Andrzeja Makowieckiego, łódzkiego pisarza i autora. przeczytałem większość jego książek. Reportaż o Gałkówku jest bardzo ciekawy w treści, pokazuje realia tamtych czasów....

Odgłosy : tygodnik społeczno-kulturalny. 1980-08-17 R. 23 nr 33

Andrzej Makowiecki (ur. 5 sierpnia 1938 roku w Warszawie) – polski pisarzreporterpodróżnikscenarzysta, dawniej trębacz jazzowy w zespole Tiger Rag, od 1949 roku związany z Łodzią.

Autor głośnych powieści, m.in.: Rapier Napoleona (inspirowana życiem i twórczością Romana Polańskiego), Powrót Wabiszczura (film z muzyką Czesława Niemena), Król ManhattanuNoc saksofonówCo dzień bliżej nieba (sfilmowana w 1983 roku), Pięćdziesiąt melonówKwadrans Śpiącej KrólewnyDubler sobowtóra (jako Andrew McKey), Krucjata Nikodema Dyzmy (jako Andrzej Dołęga-Łada), Wino i krew oraz bestsellerowej książki–reportażu o piłkarskich mistrzostwach świata w 1982 rokuNerwy, radość, zwątpienie, zwycięstwo. W 1979 roku przebywał w Hiszpanii jako stypendysta tamtejszego rządu. Wynikiem tego pobytu jest powieść Nie ma pociągów do Barcelony. Wydał tomy reportaży i opowiadań: Przepis na wymianę twarzyEnklawa przy ulicy WschodniejDłonie i pięściMiraże i złoto.

Jako wysłannik Wydawnictwa „Res Polona” i „Expressu Ilustrowanego” pojechał na igrzyska olimpijskie w 1992, pisząc książkę Szaleństwo w Barcelonie – o kulisach tej imprezy.



Pociąg zatrzymał się na chwilę tuż przed stacją, ktoś na pomoście otworzył pneumatyczne drzwi i zeskoczył na tor; widocznie stąd było mu bliżej do domu. Zostawiając płaszcz w przedziale, który nagle wydał mi się niepotrzebny, bowiem wyjrzało słońce i niebo oczyściło się od chmur, podszedłem do tych otwartych drzwi, żeby pooddychać trochę świeżym :powietrzem. Zastanawiałem się nawet, czy nie podążyć śladem tego człowieka, to znaczy zeskoczyć na tor i dalszą część drogi odbyć na piechotę, ale w tym samym momencie semafor zapłonął zielonym światłem, elektrowóz wydał przeciągły gwizd i poderwał wagony w stronę peronów.

    Na schludnym, niewielkim budynku stacyjnym pisało: GAŁKÓWEK, Ludziom kojarzy się ta nazwa z pewnym makabrycznym odległym. jut w czasie incydentem (wampir), mnie jednak, który spędził w owej pięknej, iście polskiej okolicy wiele dni tegorocznego, deszczowego lata, Gałkówek utkwił w pamięci a przyczyn całkowicie innych.

     Zatem - ilekroć już zszedłem z peronu, nie opuszczałem go jak inni. w pośpiechu, tylko siadałem na jednej z ławek, aby poobserwować trochę pasażerów - robotników, chłopów, matki z dziećmi, młodzież - którzy wysiedli akurat z pociągu, znużeni po ciężkiej pracy w fabrykach, po zakupach po wizytach w specjalistycznej przychodni lekarskiej, po załatwieniu lub nie załatwianiu jakiejś sprawy w urzędzie i teraz, objuczeni sprawunkami, skołowani i senni, podejmowali trud przedostania się na drugą stronę toru, gdzie znajdowały się ich domostwa.

     Tytułem wyjaśnienia chciałbym zaznaczyć, że Gałkówek, usytuowany właśnie po owej drugiej stronie toru, nie posiada czegoś takiego, jak najskromniejszy choćby wiadukt kolejowy, najprymitywniejszy most napowietrzny, czy jakieś w miarę bezpieczne przejście. Jednocześnie należy wspomnieć, że w Gałkówku, o każdej porze dnia i nocy, rozciągają się wzdłuż torów, blokujące ludziom powrót do domu, kilkudziesięciowagonowe składy towarowe. Najczęściej stoi jeden taki skład, nierzadko dwa. a nieraz nawet i trzy. Stoją długo, godzinami, zasłaniając szczelnie horyzont, co, oczywiście, zmusza ludzi, mnie w końcu także, do karkołomnej przeprawy między wagonami.

    Człek przecież i małpa pochodzą od tego samego przodka. stać go na odrobinę ekwilibrystyki. Usadowiwszy się więc na ławce, patrzę jak przełażą przez wagony-cysterny, a trudem łapiąc równowagę na buforach i szczątkowych stopniach, znużeni robotinicy.

    Patrzę, jak zręczni i silni młodzieńcy przedzierają się środkiem półotwartych, wyładowanych już gdzieś wagonów, patrzę jak ktoś przenosi tą drogą rower, a ktoś inny. dziecięcy wózek, patrzę, jak mały smyk przeskakuje szybko pod buforami, tuż obok wielkich, znieruchomiałych kół, pełen zaufania do świata dorosłych, który z pewnością nie wyrządzi mu krzywdy, patrzę na staruszkę wspinającą się na platformę z wysiłkiem przerastającym jej możliwości ·i staruszka asystującego w tych manewrach, że to niby usiłuje pomóc kobiecinie- popychając ją prawą ręką w stronę żelaznych, wysoko zawieszonych nad ziemią schodów. Patrzę na to wszystko ze ściśniętym sercem, a potem sam ruszam tropem tych, którz, zdążyli już sforsować przeszkodę.

    Nauczyłem się sporo. Zamiast wspiąć się na pierwszą lepszą cysternę i ślizgać stopami po obłych buforach, przeczesuję wzrokiem cały skład, szukając drewnianych, kwadratowych wagonów starego typu, które z reguły zaopatrzone są w budki dla strażników. W każdym składzie spotkasz jeszcze dwa - trzy takie wagony, pozostałość z czasów, kiedy w budce siedział człowiek z karabinem, aby pilnować przewożonego towaru przed złodziejami. Dla wygody i operatywności tego człowieka, wokół budki skonstruowano w miarę szeroką platforemkę, zabezpieczoną poręczami, które z kolei są wielce pomocne przy wchodzeniu i schodzeniu na ziemię,

      Nieraz zakląłem, chwytając się owych poręczy, gdyż były pomazane jakimś smarem, w sumie jednak dawały mi pewność, że nie poślizgnę się wprost pod koła, i że w wypadku, gdyby pociąg ruszył niespodzianie zawsze zdążę zeskoczyć na jedną lub drugą stronę toru, rozejrzawszy się przedtem w lewo i w prawo, czy przypadkiem nie nadjeżdża z boku jakiś inny smok, Pociągi ruszają bez ostrzeżenia i trzeba naprawdę bardzo uważać.

     Kiedy pokonałem pierwszy skład stanąłem oko w oko z drugim: cysterny, ale gdzieś tam w oddali zauważyłem drewniany wagon z budką. Biegnąc między torami w jego kierunku, analizowałem sytuację, czyli myślałem, co by się stało, gdyby jeden ze smoków poderwał się nagle w dalszą drogę, Czy nie ma gdzieś zepsutego wagonu, czy nie wystaje jakaś opuszczona klapa, kawałek blachy lub drewna. Taki drobiazg mógłby mnie przeciąć w pół, albo w najlepszym razie zgilotynować mi głowę.

     Okoliczności jednak były pomyślne i po chwili uporałem się z drugim, ostatnim, jak się okazało, składem. Zadowolony, sięgnąłem po papierosy i w tym samym momencie moje zadowolenie zamieniło się we wściekłość.

     Owszem, miałem . paczkę „Caro", ale nie w marynarce, tylko w płaszczu a płaszcz, zasugerowany raptowną zmianą pogody, zostawiłem w pociągu, który pruł akurat w stronę Koluszek.

    Z początku chciałem machnąć na wszystko ręką, uważając sprawę za przegraną; zrobiłem nawet kilkadziesiąt kroków w stronę kiosku, kiedy nagle przypomniałem sobie, że następnego dnia mam wyjechać do Czechosłowacji, gdzie, wedle komunikatów radiowych, też panowała deszczowa aura, i bez płaszcza nie było tam czego szukać.

    Zawróciłem więc w kierunku torów i wraz ze sporą gromadką ludzi - robotników, chłopów, matek z. dziećmi, starców i młodzieży - podążających na stację, aby złapać najbliższy pociąg do Łodzi lub do Koluszek, zacząłem od nowa forsować rozciągnięte od horyzontu po horyzont przeszkody. Obserwując z bliska twarze towarzyszy niedoli, widziałem, że niejednego trapi niepokój i trwoga - jeśli już nie o swoje życie, to żony czy matki. Wesoło i śmiało maszerowali jedynie pijacy.

    Wszedłem do pomieszczenia, gdzie urzędował zawiadowca. Wyjaśniłem sprawę bez większych nadziei, iż zechce cokolwiek dla mnie zrobić. Mrukliwy na oko niemłody, okazał się przecież nadzwyczaj uczynnym człowiekiem. Nawiasem mówiąc: w Gałkówku i okolicznych wioskach spotkać można całą masę życzliwych i serdecznych ludzi, jakich na próżno byś szukał w wielkich, zagonionych aglomeracjach.

- Zadzwonię - powiedział sięgając po słuchawkę telefonu.

    Połączył się z dyspozytorem w Koluszkach; określił numer pociągu, godzinę wyjazdu z Łodzi, kolor płaszcza, a nawet tor, na którym pociąg miał zjawić się lada moment w Koluszkach. Dodał również:

- Gościowi bardzo na. płaszczu zależy. Twierdzi, że jest rzekomo dziennikarzem i że rzekomo wyjeżdża jutro do Pragi.

    Dyspozytora nie obchodziło jednak, kim jest gość i gdzie się rzekomo udaje. Odmówił.

    Zawiadowca szepnął do siebie parę słów pod nosem (można się domyśleć, jakie to były słowa) i podczas gdy ja trzaskałem ze zdenerwowania palcami, połączył się z dyżurką koluszkowskich sprzątaczek,

    Ale sprzątaczki też nie miały czasu aby zająć się sprawą jakiegoś tam płaszcza, Sprzątaczkom za takie usługi nie płacą. Jedyną pasją sprzątaczek jak wiemy, jest czystość; pucowanie szyb w przedziałach, usuwanie niedopałków z popielniczek, doprowadzenie ustępów do stanu nieskazitelnego porządku.

    Zawiadowca, któremu zaczęły nagle sekundować kasjerki, I tym razem nie dał za wygraną, chociaż nadzieje topniały.

- Płaszcz mogli już panu podwędzić w Żakowicach - zauważyła jedna z sekundantek.

- Może by tak zadzwonić do Żakowic? - zaproponowała druga.

- Szkoda czasu - powiedziałem. - Pociąg już na pewno odjechał z Żakowic i na pewno nikt płaszcza nie zwędził. ci, co ze mną jechali w przedziale, wyglądali na uczciwych.

  Obie kasjerki zamachały rękami, mocno w tę uczciwość powątpiewając, zawiadowca tymczasem po raz trzeci wykręcił Koluszki, łącząc się z posterunkiem sokistów i tłumacząc, iż rzekomy dziennikarz udający się jutro, rzekomo, do Pragi, bardzo, ale to bardzo prosi ich o pomoc w odzyskaniu płaszcza.

- No i co - zapytałem, kiedy odłożył mikrofon.

- Zobaczymy - powiedział powściągliwie zawiadowca. 

- Teraz muszę wyjść na peron i odprawie pociąg z Gliwic.

    Ledwie wyszedł, zadzwoniły z Koluszek, sprzątaczki. Ich zdaniem istniały pewne szanse, gdyż - jak to oświadczyły (nie bez wzruszenia) kasjerce z Gałkówka - widziały przed chwilą sokisitów, którzy coś nieśli.

    Uprzejma kasjerka zaczęła dzwonić do sokistów, którzy z kolei dzwonili do Gałkówka, w związku z czym na linii zapanowało sprzężenie. Wreszcie jednak dowiedziałem sie z radością, że płaszcz został odzyskany i jest natychmiast do odebrania w Koluszkach.

    Najbliższy pociąg odchodził wprawdzie do Koluszek dopiero za pół godziny, ale moja sprawa stała się już w międzyczasie głośna i ruszyła mi z pomocą sztafeta dobrej woli. otóż jedna z pań porozmawiała z kierowcą samochodu ciężarowego, który wybierał się do Koluszek z jakimś ładunkiem i tym sposobem już po chwili byłem w drodze.

    Rozmowa z kierowcą i jego asystemtem (obaj młodzi, sympatyczni i bezinteresowni) okazała się nad wyraz ciekawa. Kontynuowaliśmy ją w drodze powrotnej z Koluszek do Gałkówka z uczuciem dobrze spełnionego obowiązku, oni bowiem pozbyli się ładunku, ja natomiast odzyskałem za pokwitowaniem płaszcz, wręczony mi uroczyście na posterunku przemiłych sokistów.

    Zbliżając się do stacji, podjąłem drażliwy temat:

- Ciężko tu macie z przejściem przez tory.

- Bardzo ciężko.

- I niebezpiecznie. Ale.. - zacząłem wysnuwać wniosek, że tam, gdzie jest naprawdę niebezpiecznie, ludzie stają się niezwykle uważni. Weźmy choćby Łódź... Skrzyżowanie Karolewskiej z Krzemieniecką. Czysty kryminał. Przystanek tramwajowy znajduje się tam na szerokiej jezdni, z jednej strony tor, z drugiej sznur samochodów, a pośrodku zdenerwowany tłum, mający wszelkie szanse zakończyć nagle życie pod tramwajem lub pod kołami samochodu. No i co? Tan stan rzeczy utrzymuje się już od wielu,wielu lat i nie ma żadnych wypadków. Tu, w Gałkówku, na pewno jest tak samo.„

Kierowca spojrzał na swego kolegę wzrokiem człowieka, który miał akurat okazję wysłuchać głupca. · - W Gałkówku jest inaczej! - powiedział ze złością.

- Jak. to?... przeprasza... są wypadki?

- Są!

- Dużo?

- Średnio biorąc: dwa w roku. Mówię oczywiście wypadkach śmiertelnych. a nie o błahych tam złamaniach nogi, zwichnięciach, drobnych potrąceniach...

- I kiedy ostatnio był taki wypadek?

- Kilka miesięcy temu.

- Jakieś dziecko?

- Nie. Kobieta w ciąży, Trup na miejscu. Ale przedtem obcięło jej rękę i obydwie nogi.

- Powtarzam zawsze swojej żonie - wtrącił asystent kierowcy - aby nie przechodziła przez tory.

- I co?

- Nic. Przecież nie ma innej drogi. Robi to, co wszyscy: przechodzi. Pan takie przechodzi.

- A.no, przechodzę.

- Szkoda, że pan nie widział tego, co widziałem ja: gościa, który leżał obok torów z roztrzaskaną głową nie miałem pojęcia, ie mózg ludzki może urosnąć do takich rozmiarów.

- Daj spokój - powiedział kierowca.

- W porządku.

- W jakim tam porządku - powiedziałem. - Naprawdę nie ma możliwości, aby zrobić tu jakiś prowizoryczny, choćby drewniany most nad torami?

- A kto go sfinansuje: ja, zawiadowca, sołtys?

-Koszty byłyby minimalne.

- Minimalne na kieszeń powiatu czy województwa, a nie na kieszeń tutejszych ludzi. Pewnie, że wszyscy by pomogli, choćby w czynie społecznym.

Ale... wie pan... na innych stacjach wybudowano takie mosty, chociaż nie było żadnych wypadków.

- Weźmy na przykład Justynów.

- Właśnie: Justynów. Pociągi towarowe zatrzymują się tam bardzo rzadko, w każdym razie znacznie rzadziej niż w Gałkówku. Ludzie śmiało mogą przechodzić naziemnym betonowym wygodnym chodnikiem a mimo to paręnaście metrów dalej zbudowano im dla bezpieczeństwa most. I słusznie.

- Były w waszej sprawie monity?

- Były.

- Może za mało?

- Może. Ale, wie pan, to nie jest Łódź, Piotrków czy Koluszki. To jest tylko maleńki Gałkówek i jeszcze kilka niezamożnych wiosek. Kto się tam o nas będzie troszczył. O, niech pan patrzy!

    Na stacji w Gałkówku stały murem dwa ogromne, kilkudziesęciowagonowe pociągi. Na cysternę pierwszego z nich wspinała się z wysiłkiem mała jasnowłosa dziewczynka....

OD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz