Kilka dni temu odwiedzili mnie moi koledzy Damian i Adrian. Celem ich wizyty był Kaletnik, dokładnie obóz pracy w okresie niemieckiej okupacji. Więcej w tym temacie się nie wypowiadam, gdyż moi koledzy mają pierwszeństwo w przyszłych publikacjach.
Zacząłem szukać w łódzkich gazetach słowa Kaletnik. Znalazłem w Kronice Miasta Łodzi z 2017 roku bardzo ciekawy materiał - wspomnienia Stefana Sztromajera:
Mój styczeń 1945 Powroty do Łodzi
Jest tam Kaletnik, również moje okolice - Gałkówek, Justynów, Andrespol i Andrzejów. Ogólnie bardzo ciekawie opisany powrót z wojennej tułaczki. Zapraszam.
Kronika Miasta Łodzi : kwartalnik. 2017 [nr] 1 (77) - strony: 211-216.
W listopadzie 1939 roku musieliśmy opuścić Łódź i zostawić nasze mieszkanie przy ul. Piotrkowskiej - z meblami, wyposażeniem i całym gromadzonym przez lata dobytkiem rodziców. Na głównej ulicy miasta mieli odtąd prawo mieszkać tylko Niemcy. Wkrótce potem znaleźliśmy się wszyscy w Warszawie, co i tak było szczęściem w sytuacji, gdy jesienią 1939 roku Gestapo wymordowało kilkuset przedstawicieli łódzkiej inteligencji. A przecież mój ojciec - jako adwokat i wieloletni radca prawny Magistratu - też mógł spodziewać się najgorszego. Nasz pobyt w Warszawie, traktowany jako tymczasowy, przedłużały kolejne lata okupacji. Przerwał go dopiero wybuch powstania warszawskiego i kolejne wysiedlenie. Po nim rozpoczął się trudny, podzielony na wiele niebezpiecznych etapów powrót do Łodzi. Przypominając tamte odległe już czasy, chciałbym skupić się na ostatnim okresie tej narzuconej nam przez historię wojennej wędrówki.
Pod koniec naszej popowstaniowej tułaczki trafiliśmy do Kaletnika, odległego jedynie o 20 kilometrów od Łodzi. Przybyliśmy tam na początku listopada z naszej poprzedniej tymczasowej siedziby we wsi Zalesie w powiecie miechowskim. Nowe miejsce u pani Krygierowej w Kaletniku wydawało się nam - w porównaniu z poprzednim - niemal rajem. Zgodnie z oficjalnymi komunikatami z frontu Niemcy zajmowali „nowe, z góry przewidziane pozycje". Pod koniec grudnia w okolicy Kaletnika pojawił się niewielki oddział węgierskich żołnierzy. Była to kompania łączności, która prawdopodobnie wobec ogólnego zamieszania w przyfrontowej strefie straciła kontakt z jakąś macierzystą jednostką. Mimo początkowych trudności językowych po pewnym czasie można było się z przybyszami porozumieć łamanym językiem niemieckim uzupełnianym gestykulacją . Okazało się , że byli to w większości węgierscy studenci, którzy przed kilkoma miesiącami zostali wcieleni przymusowo do armii. Teraz po przewrocie dokonanym przez strzałokrzyżowców armia ta znalazła się w roli sojuszniczki Hitlera. Młodzi żołnierze byli wyraźnie zdezorientowani. Zwiedzali okolicę w małych , najwyżej trzyosobowych grupkach. W rozmowach z okolicznymi mieszkańcami dzielili się obawami o swą najbliższą przyszłość. Dwóch z nich poznałem trochę bliżej, bo odwiedzali córkę i siostrzenicę pani Krygierowej w domu, w którym mieszkaliśmy. Jako formacja zwykle najlepiej poinformowana - byli to łącznościowcy - wiedzieli, że Sowieci, którzy są już blisko, wobec jeńców bywają tak samo okrutni jak Niemcy. Dlatego marzeniem tych rzuconych z dala od domów Węgrów była zamiana mundurów na jakikolwiek mniej militarny przyodziewek. I rzeczywiście , dochodziło do takich transakcji, o czym dowiedziałem się dopiero po latach, będąc w tej okolicy. Tymczasem od drugiej połowy stycznia zaczęły się naloty na pobliską Łódź. Wieczorami widać było jaskrawe światła po zachodniej stronie nieba. Były to flary służące do wykrycia oraz identyfikacji obiektów przeznaczonych do zniszczenia.
W którąś niedzielę wybrałem się na dworzec do pobliskich Żakowic , żeby zasięgnąć jakichś informacji o sytuacji na nadchodzącym froncie. W opuszczonym budynku poczekalni zastałem otwarte wszystkie pomieszczenia, a na posadzce tysiące poniewierających się biletów. Żadne pociągi już nie kursowały. Około 17 stycznia rozeszła się wieść , że Niemcy będą wywozić „na okopy", ale ludzie nie bardzo się już tym przejmowali. Pewnie do zachowania spokoju wydatnie przyczynił się pan Geppert, naczelnik poczty w Koluszkach, który, jak głosiła dobrze poinformowana opinia publiczna, był delegatem „miarodajnej Władzy". Około 18 stycznia rozeszła się w okolicy wieść , że na bocznym torze w Żakowicach Południowych stoi unieruchomiony pociąg sanitarny, pełen rannych niemieckich żołnierzy . Co bardziej przedsiębiorcza część mieszkańców wybrała się tam więc , licząc na złote runo. Podobno zdobyli nieco prowiantu oraz medykamentów i wyposażenia szpitalnego. 19 stycznia Rosjanie zajęli Łódź , więc nazajutrz około szóstej rano wyruszyliśmy w drogę do domu.
Oczywiście nie było żadnego środka lokomocji, lecz odległość do domu, wynosząca około 20 kilometrów, pozwalała przebyć ją pieszo. Szliśmy przez Gałkówek, Justynów, Andrespol i Andrzejów, by dotrzeć do ul. Rokicińskiej. Droga była nieprzyjemna nie tylko ze względu na przejmujące zimno, lecz także na naszą słabą kondycję fizyczną i żałosne obuwie. Ale świadomość , że powracamy po wojennej tułaczce do domu, dodawała nam sił. Na poboczach oprócz zwłok niemieckich żołnierzy leżały pociski moździerzowe , pancerfausty, granaty trzonkowe, skrzynki amunicyjne oraz porzucone przez uciekinierów walizki i tobołki. Szliśmy tak około 12 godzin. Gdy zbliżaliśmy się do miasta, zapadał zmrok, ale nie było ciemno, bo wszędzie leżał śnieg . Gdy dotarliśmy do ul. Rokicińskiej, słychać było odległe odgłosy walki. Niemcy bronili się w rejonie dworca Widzew. Na rogu ulic Głównej i Przędzalnianej, na skraju parku Źródliska , leżało w kałuży krwi kilkanaście zwłok. Nigdy nie dowiedziałem się niczego o losie tych ofiar. Po dojściu do Piotrkowskiej zadziwiła nas nadzwyczajna czystość ulicy i prawie kompletne wyludnienie miasta. Wreszcie dotarliśmy do domu. Pierwsze kroki prowadziły do dozorcówki. Był tam pan Stanisław, jego żona i córka Tereska. Syn Stefan był w Dachau, a drugi, Józek, w Wiedniu.
Jakie uczucia towarzyszyły nam, wracającym do swojego domu, trudno wyrazić . Pomieszane: satysfakcja, że to wszystko się skończyło, ale też niepewność, czy Niemcy nie wrócą i co będzie dalej. Cieszyliśmy się, że stoi nadal dom w którym mieszkaliśmy przed wojną. Istniało też nasze mieszkanie, do którego nie mieliśmy kluczy, a dozorca nie mógł ich znaleźć . Wyłamałem więc drzwi kuchenne od strony oficyny i tą drogą dostaliśmy się do mieszkania. Jest ono kompletnie ogołocone. W holu wisi portret Hitlera. Zrywam go ze ściany i depczę . W kuchni niechlujne resztki jakiejś zupy. · W moim dawnym pokoju stoją paskudne niemieckie meble, inne pomieszczenia są prawie puste. Czuliśmy zmęczenie i niemal materialną obecność zbiegłych w pośpiechu Niemców. Było zimno. Nie znaleźliśmy niczego, ani pościeli , ani ubrań . Pierwszą noc z 20 na 21 stycznia spędziliśmy okutani w posiadane rzeczy. Nazajutrz dozorca przyniósł klucze - okazało się , że je odnalazł. Ojciec był przed wojną radcą prawnym Magistratu, więc pierwsze kroki skierował tam w sprawie pracy. Zatrudnienie przerwane działaniami wojennymi formalnie trwało i trzeba było to wyjaśnić. Wrócił z potwierdzeniem swego zatrudnienia jako radcy prawnego Magistratu.
Następne dni były pełne emocji. Na ulicach panował porządek , była elektryczność , funkcjonowała komunikacja miejska. Tramwaje były niebieskie, a nie, jak przed wojną, zielone. Sklepy były prawie puste, ale nie słyszało się o jakichkolwiek rabunkach. Nigdzie nie spotkaliśmy nikogo znajomego. Ludzie przypinali sobie biało-czerwone wstążeczki, żeby było wiadomo, kto jest kim . Na ulicach widać było milicjantów. Byli młodzi, z opaskami, lecz bez napisu milicja. Słyszałem , że wśród mieszkańców panował zwyczaj wskazywania milicjantowi miejsca zamieszkania Niemca, do którego można było pójść i zabrać mu rzeczy. Albo można było namówić milicjanta, aby zastrzelił wskazanego Niemca. Ludzie byli bardzo okaleczeni moralnie okrucieństwami wojny. Wiem o przypadku, że ktoś wszedł do niemieckiego mieszkania i zabrał sobie rower. Takie samowolne „rekwizycje" nie były niestety rzadkością . Trzeciego dnia po naszym powrocie przyszedł do nas zegarmistrz nazwiskiem Telg, który mieszkał przy ul. Piotrkowskiej 80 w domu obok naszej kamienicy. Przyszedł zatroskany, bo ojciec zostawił mu przed wojną do naprawy zegarek, który przez całą wojnę czekał na oddanie. Ale dzień wcześniej odwiedził" go milicjant z jakimś Polakiem, który zabrał mu wszystko, co miało jakąś wartość, w tym również ojca zegarek.
Ten Niemiec był przedwojennym mieszkańcem Łodzi, takim, jakich było tu wielu. Nie wiem, co się z tym zegarmistrzem potem stało, ale los wszystkich Niemców był tutaj podobny. Wszystkich wysiedlano, na pewno wyrzucono go z mieszkania, być może zamieszkał gdzieś na obrzeżach Łodzi. Może został spisany i wzięty do obozu gdzieś na Sikawie, a w sprzyjających mu okolicznościach mógł zostać w 1947 roku wysiedlony z Łodzi. Wkrótce okazało się że bank, lub odpowiedni urząd wymienia tzw. „młynarki ", czyli okupacyjne pieniądze , na złotówki. Każdy posiadacz kenkarty mógł wymienić 500 „młynarek" na nowe złotówki, a przy tej czynności wycinano z kenkarty klin w miejscu niemieckiej „gapy". Ta sama osoba wypłacała gotówkę i wycinała gapę , nie było żadnej kontroli, mogła wyciąć lub nie. Myślę jednak, że wykonywały to osoby bardzo zaufane. Mieliśmy więc jakieś pieniądze, ale sklepy były zupełnie puste. Drugiego lub trzeciego dnia miasto zostało oblepione karteczkami z napisem: „W Łodzi powstał urząd łódzki , propagandy wojewódzkiej, który wieść o polskim czynie, ogłosi aż hen - w Berlinie". Przejrzałem po kolei całe mieszkanie. Bilans strat domowych był ogromny. W moim pokoju zamiast lekkich dawnych sprzętów stały proste drewniane poniemieckie graty pomalowane grubo żółtawą farbą olejną : szafa, kozetka, żelazne łóżko , niska komoda z szufladami, fotele. Podobnie było w pozostałych pokojach, wszędzie obce sprzęty , na ścianach parę obrazów - jakieś oleodruki, tandetne reprodukcje, tanie ozdoby. Nie było niczego, co pozwoliłoby normalnie przetrwać zimę . Nieproszeni poprzedni lokatorzy zmienili też trochę funkcje pokojów.
Od razu zabrałem się do „czyszczenia" mieszkania, w emocji wiele rzeczy wyrzuciłem , niektóre pozostawiłem na później . Trzeba było na nowo zacząć żyć . Kilka ostatnich lat w naszym mieszkaniu mieszkał Richard Mickenhagen, niemiecki urzędnik partyjny albo może administracji miejskiej wysokiego szczebla. Musiał mieć naprawdę wysokie stanowisko, bo znalazłem w domu charakterystyczny proporczyk, taki, jakie niemieccy dygnitarze zakładali na swoje samochody dla szczególnego ich oznakowania. W piwnicy leżały dziesiątki egzemplarzy pracy na temat ekonomii - to była dysertacja doktorska tegoż Richarda Mickenhagena. Może w piwnicy walają się jeszcze jakieś egzemplarze. W tym samym domu przy ul. Piotrkowskiej na drugim piętrze mieszkała teściowa pana Mickenhagena, Edith Kahl. Była właścicielką sklepu z wyrobami artystycznymi, który znajdował się na parterze naszej kamienicy. Były tam jakieś lampy, lichtarze, różne bibeloty itp. Wiele lat później obejrzałem film dokumentalny pt. Fotoamator, przedstawiający przeźrocza z łódzkiego getta. Wykonał je niemiecki urzędnik zarządu getta. Jedno z przezroczy przedstawia wazę , a autor komentuje, że brakującą pokrywkę dostał od Richarda Mickenhagena. Znalazłem dosyć dużo negatywów małoobrazkowych, głównie z getta. Negatywy te spaliłem w piecu. Na pewno były wartościowe ze względów historycznych, coś dokumentowały . Nie mogłem sobie tego później darować. Jedyną wartościową dla mnie pozostałością po Mickenhagenie był światłomierz , który udało mi się wymienić w pierwszym otwartym sklepie fotograficznym Płażewskiego przy ul. Piotrkowskiej 132 na skromny aparat. Sukcesywnie niszczyłem i wyrzucałem na śmietnik wszystko, co przypominało mi okupantów. Szkoda, że trochę nie poczekałem , może historycznie miałyby jakąś wartość.
Stefan Sztromajer - dr inż„ emerytowany pracownik naukowy Pl:.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz