czwartek, 24 października 2024

Kołomyja - Janusz Meissner - Historja matrymonjalna - 1934

 Z największą przyjemnością przeczytałem materiał pisany ręką wspaniałego człowieka, pisarza, pilota, żołnierza, myśliwego Janusza Meissnera. Tym ciekawszy materiał, że w Kołomyi spędziłem dwa wspaniałe tygodnie podczas prac restauracyjnych na katalickim cmentarzu.

Janusz Gniewomił Meissnerps. lit. Porucznik HerbertOrski (ur. 21 stycznia 1901 w Warszawie, zm. 28 lutego 1978 w Krakowie) – polski pisarz, dziennikarz i wojskowy. Kapitan pilot Wojska Polskiego, kawaler Krzyża Srebrnego Orderu Wojennego Virtuti Militari. - Źródło: Wikipedia.

Orędownik : ilustrowane pismo narodowe i katolickie : wydanie ł[ódzkie]. 1934-11-14 R. 64 nr 259



JANUSZ MEISSNER

HISTORJA MATRYMONJALNA

Spotkałem go zupełnie przypadkowo w Kołomyi, po trzech latach niewidzenia. Był w mundurze podporucznika artylerji. Poznałem go od razu, (choć zawsze, ilekroć o nim myślałem, w pamięci mej rysowała się postać uczniaka z siódmej klasy gimnazjum imienia Staszica, w granatowej kurtce i jasnoniebieskiemi wypustkami pa kołnierzu; niezapomniana postać największego po wsze czasy urwisa, który dał się we znaki nauczycielom i wychowawcom kilku szkół średnich w Warszawie, zwiedzając je kolejno wraz ze mnę. od wstępnej, aż do matury. Byłem jego przyjacielem ,.na śmierć i życie" i zawsze wylewano nas jednocześnie, poczem znów razem przyjmowano do innej skarbnicy wiedzy. Dopiero wojna rozdzieliła nas na długo: Rzeczycki wstąpił do wojska w Warszawie; ja. dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności i własnemu przemysłowi, odrazu dostałem się do szkoły pilotów. Potem dochodziły mnie tylko od czasu do czasu wieści o tem, co się z nim dzieje. I wreszcie spotkałem go w tej dziurze. Naturalnie rzuciliśmy się sobie w objęcia, a że była pora poobiednia. poszliśmy do jedynej w Kołomyi cukierni z muzyką, pana Wawrzyńca Szczypiorkiewicza.

     Pamiętam tę cukiernię bardzo słabo. Zato pan Szczypiorkiewicz dobrze pamięta zapewne nasz pobyt w swoim zakładzie: wypiliśmy u niego we dwóch 96 krupników i zjedliśmy dwa ciastka.. Jak świat światem, a Kołomyja - Kołomyją., nikt nie wypił tam tyle gorącego nektaru. Wspominaliśmy dawne czasy i u Górskiego, i u Reya, i u Rondthalera, i u Staszica. Wspominaliśmy Babcię. Samochód od niemieckiego i Bouffała od fizyki. Słońskiego, Rygiera, Zydlera, Kudelskiego... Potem zaś dziwiliśmy się, że przecie przy boskiej i tych zacnych pedagogów pomocy wyrośliśmy na ludzi, choć należało się raczej spodziewać, że skończymy w kryminale.

     Naturalne, odrazu było po nas widać, że spoważnieliśmy bardzo. Obaj przecież nosiliśmy oficerskie mundury i po kilka wstążeczek orderowych na piersi,

     Byliśmy tedy godni i stateczni aż do piętnastej czy osiemnastej kolejki. Potem opowiedzieliśmy sobie przeżycia wojenne i służbowe. Okazało się, że prawie jednocześnie zostaliśmy podporucznikami i nawet odznaczyliśmy się tych samych bitwach.

    Przy trzydziestej kolejce wyszło najaw, że zarówno Tadka, jak i mnie wysłano do Kołomyi po odbiór rekrutów. Rekrutów jednak nie było i należało albo czekać na ich przybycie parę dni, albo wracać do Lwowa.

- Do Lwowa?!

Wcale nie wiedzieliśmy, że obaj mamy przydział we Lwowie. To była nowa okazja: kazaliśmy podać następny dzbanek krupniku_ Mój Boże, jakie to już dawne czasy! Cóżbym dał za to, aby być teraz podporucznikiem i mieć dwadzieścia jeden lat! Znam tylko dwa piękne stopnie oficerskie: podporucznika i marszałka. Dziś - jestem kapitanem. Marszałkiem ani podporucznikiem nie będę nigdy     

     A wówczas? Świat należał do mnie! Byłem przekonany. że wszyscy patrzę. z zachwytem na mój nowiutki mundur z żółtym, nieprzepisowo niskim kołnierzem, na moją jedną jedyną gwiazdkę na czapce z olbrzymim daszkiem i na dyndający wdzięcznie Virtuti. Wszystkie kobiety uśmiechały się tylko do mnie; wszyscy mężczyźni mnie podziwiali. Boże, jaki byłem durny! 

     W cukierni robiło się tymczasem ludno. Poprzychodziły nawet jakieś panienki z mamusiami i ciociami. Wszystkie były ładne, bo właśnie dobijaliśmy do czterdziestej kolejki. Podobały nam się nawet ciocie; i mamusie też! To sprowadziło nasze zwierzenia na drogi sentymentalne. Właściwie zwierzałem się ja. bo Tadek lekceważył te sprawy. Byłem wtedy kochliwy, jak pensjonarka i akurat po zawodzie miłosnym. W głębi duszy wierzyłem, że się wszystko jeszcze zmieni na moją korzyść (czar munduru), ale uderzyłem w ton pesymistyczny. Przyczyna mego zmartwienia mieszkała w Warszawie, miała lat 17 i ignorowała mnie całkowicie, pokpiwając wesoło z moich uczuć. Wreszcie zaproponowała mi przyjaźń. Odszedłem z raną w sercu. 

- Na imię jej StelIa - poinformowałem Tadeusza. 

- Rany boskie! - przeraził się. 

- Stella? - Nie podoba ci się? 

- Phi, dlaczego? Znałem gościa, co się kochał w Elfrydzie. Też dostał kosza a imię jeszcze straszliwsze. Stella? Owszem: dźwięcznie. 

    Spostrzegłem, że jestem nierozumiany i że moje niepowodzenia nie budzą. współczucia. Tadek siedział nachmurzony i nieco ironiczny. 

- Pal ją sześć, tę Stellę - rzekłem po bohatersku. - Napijmy się. Rozchmurzył się odrazu.

 - Tak to rozumiem - grzmotnął mnie w łopatkę, aż jękło. - Co tam baby! Za naszą. starą, męską. przyjaźń! I zmordowaliśmy dzbanek do dna. 

    Potem huknęliśmy, że będziemy płacić. Sam pan Szczypiorkiewicz przyniósł nam rachunek za 47 kolejek krupniku. a prócz tego kazał podać trzy większe kielichy, żeby się z· nami napić. Bardzo nas szanował. że jeszcze możemy siedzieć równo sztywno, ale widocznie miał wątpliwości czy poradzimy sobie z chodzeniem, bo wyprowadził nas pod ręce aż za próg.

Poradziliśmy sobie. Wprawdzie chcieliśmy potem kupić od burmistrza ratusz, a od straży ogniowej sikawkę (za co o mało nas nie odstawiono na komendę miasta), ale skończyło się na obwarzankach. Potem, nie zawiadomiwszy właściciela. pożyczyliśmy z rogu ciemnej uliczki rozklekotaną dryndę i pojechaliśmy na spacer. Tadek powoził, a ja śpiewałem .,o mój rozmarynie". Wreszcie, zamieniwszy jeszcze po drodze szyldy akuszerki i zakładu pogrzebowego, udaliśmy się na dworzec, aby wsiąść do lwowskiego pociągu. Tak się zaczęła druga faza naszej serdecznej przyjaźni. Zamieszkaliśmy obok siebie. na czwartem piętrze, w pokojach kawalerskich z bieżącą wodą..

Tadek okazał się domatorem: posiadał własne meble, patefon, aparat fotograficzny, dwie talje kart i wspaniałą stojącą lampę, która tworzyła całość z niskim stolikiem na książki, trzema półeczkami na drobiazgi i bibeloty. Prawda! - miał jeszcze kanapę i na niej ze dwadzieścia przeróżnych poduszek, zagadkowego pochodzenia (takie rzeczy łączą się ściśle z kobietą i to z kobietą sentymentalną, a Tadek nie lubił sentymentalnych niewiast). Ja miałem tylko wieczne pióro do podpisywania weksli i tapczan Resztę jakoś dokompletowaliśmy przy boskiej i ludzkiej pomocy, poczem zaczęliśmy wieść wesoły kawalerski żywot. Powodziło nam się rozmaicie. Obroty koła fortuny były zresztą dość regularne: przez kilka pierwszych dni w miesiącu zwykle byliśmy górą; przez kilka ostatnich już można było wykombinować gdzie zaliczkę, najgorszy był zawsze środek: nikt wtedy nie miał pieniędzy,...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz