wtorek, 19 lipca 2022

Z Łodzi do Wschodnich Karpat - Jotsław - Worochta - Łódzkie Echo Wieczorne - 1927 - cz.6

 


                                                 DO ŻABIEGO

Budzę się o czwartej. Niebo w chmurach. Schuhmertl stuka. Narada.

     Pogoda bardzo niepewna. Szkoda, dziś niedziela. Gromady hucułów wylegną z cerkwi barwnym kobiercem. Ale trudno, pojadę do Woronienki. Zasypiam.

— Proszę pani! Proszę pani!— słychać wołanie i stuk w drzwi. Zrywam się wystraszona:

— Kto tam? Co się stało? — pytam.

— To ja. Śliczna pogoda. Może pani pojedzie — woła p. Janka Chumertlowa— wpół do 8-ej.

— Nie zdążę wrócić do 9 wieczorem, a po nocy tłuc się boję.

— To pani jutro wróci!

— Ba! A co pani mąż weźmie za drugi dzień? . .

— Spytam się. Wraca za chwilę: „Tylko 10 złotych. Dla pani!"

— Jazda! Niech Andrzej zaprzęga.

     Ubieram się naprędce, pakuję do torby niezbędne rzeczy, biorę papier, wieczne pióro, ołówek i siadam na niewielki wypełniony sianem wózek z siedzeniem sprężynowem, specjalnie dla mnie pożyczonem.

     Godzina 8 i pół. W jaki sposób w ciągu godziny zdążyłam ubrać się, spakować drobiazgi, wypić śniadanie i być koło tartaku, sama nie wiem.

     Nieswojo mi się zrobiło, kiedy niebawem znalazłam się na samotnej kamienistej drodze, wśród prostopadłych niemal ścian górskich, arabeską ciemnych świerków i szmaragdu liściastego pokrytych, z młodym, kilkunastoletnim zaledwie, wyrostkiem tylko. Ale qui ne risąue rien, na rien"... otrząsnęłam się prędko z przykrego wrażenia i zapatrzyłam w bajecznie piękny krajobraz: szumiące potoki, łąki z kopami suchego siana pod baldachimem stogów, puste obrogi w oczekiwaniu przyszłych sianokosów, ciemne i strzeliste smereki, jasne wysmukłe brzozy, nieco rozłożyste olchy — wszystko w topieli promieni słonecznych pod przeczystą kopułą niebieską.

Powietrze balsamiczne, aż odurzające.

Miejscami rdzawą czerwienią znaczą się buki szaroplenne, zimnem i śniegiem zmrożone.

Droga okropna! Kamień na kamieniu!

— Potem lepiej będzie, Andrzeju? — pytam mego wszechwładnego w danej chwili pana.

— Potem będzie błoto i wyboje — odpowiada mi z flegmą.

     Pocieszył! Zaczynam się,zastanawiać czy wyjdę cało z tej imprezy? Czy policzę w Żabiem kości? Czy nerki nie ruszą z miejsca.

    Około Krzywego Pola — granicy między Worochtą 1 Żabiem zaczyna się rzeczywiście błoto z wybojami.

    Ale ja tymczasem poszłam po rozum do głowy i przed każdą nierównością — boć ją widzę — siedząc z Andrzejem — tuż za końmi, unoszę się w górę, opierając nogi o wóz. Niezła huśtawka coprawda. ale trudno; trzeba sobie radzić jak można...

    Szczyt Howerli znaczy się połaciami śnieżnemi na nieboskłonie; jedziemy ciągle pod górę, aż do Krzywego Pola, dokąd docieramy o godzinie 12.

    Gniadosz i Kasztan — moje koniki, inaczej „Dziadzio" i „Tymonowicz" chrupią siano. Snują się drogą huculi w typowych swych strojach: mężczyźni w kapeluszach jasnych słomkowych, lub ciemnych filcowych ozdobionych lampasem z różnokolorowej włóczki takąż kitą, pomponem właściwie ze świecidełkami (kresanje), w wełnianych bronzowych, czarnych lub ponsowych getrach (kapczuri), w łapciach na nogach (postoły) zesznurowanych rzemykami (wołoki), z torebką skórzaną na pieniądze, za pas zatkniętą (moszanka), w spodniach bronzowych lub czerwonych i serdakach (kożuch) białych wyszywanych bogato i barwnie.

    Hucułki w zapaskach z barwnego samodziału wełnianego (spódnica otwarta z obu boków, niby dwa dywaniki zawieszone z przodu i z tyłu), serdakach i dużych różnokolorowych chustkach (zapłytkach) w jaskrawe kwiaty, któremi mężatki w kształt zawoju czy turbanu owijają głowę. Z rzadka też przewiązują pod brodą, jak gdyby im ból zębów dolegał. Na nogach kapczuri i postoły, czasem czerwone albo żółte buty.

    Od Krzywego Pola droga równie ciężka idzie nieco w dół, więc o godzinie 2-ej stajemy w Żabiem; na pograniczu Żabiego właściwego z Żabiem — Ilcią. Długim sznurem ciągnie lud z cerkwi. Co starszy hucuł trzyma w zębach białą fajeczkę metalową, na krótkim cybuszku.

    Jedziemy Żabiem właściwem koło urzędu gminnego, cerkwi, szkoły powszechnej i wkraczamy do Żabiego-Słupejki z drugą cerkwią (parafją niższą), drugą szkołą i nędznym, stokroć nędzniejszym od worochciańskiego kościółkiem, stale zamkniętym, z bramą czerwoną murowaną o trzech otworach dla dzwonów, z których jeden tylko zawsze milczący wisi z lewej strony; w dwóch innych otworach sterczą smutnie dwa — wisielcze niby — postronki.

Przykry widok zaniedbania!

    Długi ten gościniec ciągnie się parę kilometrów wzdłuż prześlicznego modrego od przeglądających się w nim połonin szmaragdowych szerokiego i spokojnie płynącego Czeremoszu. 

Widok zaczarowany — jak z bajki.

    Nieopodal Żabiego przejeżdżaliśmy koło klauzy" — sztucznego zatoru na rzece, który otwiera się tylko w dniu spławu drzewa tratwami Czeremoszem do Kut.

   Godzina 3-cia; trzeba myśleć o posto* ju, noclegu. Od 8 i pół tłukę się na wózku, nieboga! Idzie jakiś inteligent. Każę stanąć, bo chcę zasięgnąć języka.

   Kłaniam się przechodniowi i pozdrawiam grzecznie. Pytam o jakiś zajazd, względnie prywatne mieszkanie z pokojami do wynajęcia. Przyjeżdżają bowiem i tu letnicy.

— Na lato pani tu zjechała! No, to muszę pani powinszować! Ładnie pani wybrała! Tu grób, Sybir! Ja stąd uciekam! — Sypie się kaskada słów z ust mężczyzny w średnim wieku, o sympatycznym wyrazie twarzy, blond włosach i dużych wąsiskach.

    Tłumaczę mu, że przyjechałam z Worochty na jeden dzień dla zwiedzenia Żabiego, wielkiej, typowej i przepięknie położonej nad Czeremoszem wsi huculskiej.

— W jakim to celu? — indaguje mię— może pani jest korespondentką?

— Tak, odpowiadam podając legitymację w nadziei, że mi to ułatwi znalezienie pokoju, bo ledwie już siedziałam na wózku, czując się zbitą na leśne jabłko.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz