niedziela, 17 lipca 2022

Z Łodzi do Wschodnich Karpat - Jotsław - Worochta - Łódzkie Echo Wieczorne - 1927 - cz.2

 



                                                                         Worochta.

Wczesnym bardzo rankiem budzę się i rzecz prosta, że przede wszystkiem spoglądam w okno.

     Ach, jak cudnie: pogodnie, wesoło, słonecznie! Krówki pobrzękując dzwonkami, pasą się na wzgórzu na wprost mego okna. Tuż budują nową willę: piłują drzewo, heblują deski. Błękit nieba przeczysty. Siny Beskid w oddali. Na pierwszym planie niewysokie góry mienią się w słońcu szmaragdową zielenią połonin młodych drzew liściastych oraz ciemnią strzelistych smereków. Raźna na duszy i ciele zrywam się z łóżka i spiesznie skończywszy z toaletą schodzę na dół.

    „Chyba policją mnie stąd wygonicie! — śmieje się do mej gosposi i nie czekając na odpowiedź idę nad brzeg Prutu, który nieszerokiem i płytkiem korytem toczy tu czyste swe wody po grubo kamienistem dnem. Zerwawszy garść ładnych, dużych jaskrów i ułożywszy je w bukiet wracam do willi.

    Kwiaty oddaję gosposi i zaraz dobijam targu o mój pokój. Obiadu mi nie da, ale mieszkać mogę kilka dni, które zamierzam poświęcić Worochcie, płacąc po 4 zł. za pokój. Wymówiwszy sobie jeszcze mleko z chlebem rano i wieczorem rada, że nie muszę szukać azylu dalej na włóczęgę! Na dworzec przede wszystkiem do księgarni ..Ruchu" po widokówki; spotykam po drodze starego hucuła, którego zagadnąwszy odpowiedź otrzymuję w czystej i nie łamanej polszczyźnie.

- Dlaczegóż to hucuł niema dobrze mówić po polsku? - Obruszył się, gdy wyraziłam zdziwienie.





    Kilka kroków dalej idzie dwóch młodych wojskowych w nieznanych mi zielonych mundurach. - Panowie — pytam — cóż to za mundury macie, których nigdzie nie widziałam?

- Bo ich niema w kraju, proszę pani odpowiada starszy — to jest mundur straży celnej (pogranicznej).

— My jesteśmy w zgodzie z przyrodą — wtrąca młodszy z uśmiechem — przyroda zielona i nasze ubrania zielone.

— Dobrze wam tutaj?

— Ciężka służba! 50 proc. nas choruje na suchoty. Trzeba ciągle po górach chodzić. Człowiek się spoci, zimny wiatr owieje i zapalenie płuc gotowe.

   Wtem szeroką wyżej położoną drogą nieopodal plantu kolejowego dziarskim krokiem nadchodzi trzech mężczyzn. Woj skowy wyższej rangi pośrodku.

—Kto to? pytam ciekawie.

— Minister Składkowski.

   Przyjechał na Inspekcje do Worochty. Wraca z „Bazaru" (mały sklepik na wzgórzu obok willi dr. Kozakiewicza, dr. Hankiewicza i Ukraińskiego domu zdrowia — ogniska agitacji ukraińskiej).

— To ostra sztuka, proszę pani. Już pięciu starostów wyrzucił. Obok niego z lewej strony powiatowy lekarz z Nadwor nej, z prawej zaś komisarz policji.

Tu pożegnawszy się z uprzejmymi funkcjonariuszami celnymi poszliśmy każde w swoją stronę.

    Głód mi dokucza. Trzeba o obiedzie po myśleć. Iść do miasteczka? Do willi „Leny" czy innej jeszcze, marniejszej restauracyjki? Za nic w świecie! Rozglądam się wokoło. O kilkanaście kroków odemnie chata huculska, jedna ze schludniejszych. Za chatą nad świeżo skopanym zagonem hucułka w serdaku i fartuchowej spódnicy na dość czystej koszuli. Przy domostwie dziewczynka około lat pięciu.

— Pobiegnij do mamy i poproś, żeby mi dała co zjeść — mówię do dziecka po polsku. Pędem strzały pobiegła, sprowadziła matkę.

— Głodna jestem — mówię do hucułki — sprzedajcie mi talerz zupy z obiadu.

—. Nie mam zupy — odpowiada po rusińsku.

— Nie gotowaliście obiadu?

— Gdzie czas na gotowanie obiadu!

— Coście jedli w południe?

— Chleb i mleko.

— Cały dzień bez gorącej strawy?

— Rano zgotowałam gorącą zupę i wieczorem też ugotuję.

— To może mleka mi dacie?

— Słodkiego niema, tylko „kisłe". Ale „mocno kisłe".

— To nic, dajcie.

    Przyniosła kubek zsiadłego mleka, kartofle zimne z łupin obrane, kawałek chleba i trochę soli na spodeczku; no i posiliłam się!

   Mleko było rzeczywiście „mocno kisłe". Dałam hucułce kilkadziesiąt groszy, prosząc by jutro rano schowała dla mnie trochę zupy i obiecując przyjść koło 1-ej. Zgodziła się.

   Pogoda tymczasem zepsuła się. Niebo ciężkie chmury zasnuły, ale jednocześnie z drugiej strony nieboskłonu ukazała się piękna, duża i nadzieją tchnąca tęcza różnobarwna. Rozhulał się wicher górski, grzmoty i błyskawice przeszyły powietrze a góry gęstą mgłą zaszły.

    Zaledwie zdążyłam wrócić do willi lunął deszcz rzęsisty. Ani myślę siedzieć sama w pokoju na pięterku! Schodzę do kuchni. Na ławie siedzi gospodarz — dzierżawca willi „Pod Matką Boską", zajadając kasze hreczaną z mlekiem, żonka obok niego na stole. Andrzej stoi z boku i bierze udział w rozmowie, ja, między nimi, na krześle. Gospodarz — p. Ryszard Schuhmertl, Niemiec, opowiada z przejęciem łamaną polszczyzną o despekcie, jaki spotkał starostę z Nadwornej, który wobec licznie zgromadzonej delegacji rozpoczął swą przemowę do gen. Składkowskiego słowami: „Jaśnie Wielmożny Panie Ministrze..." Na co mu generał Składkowski z miejsca odpalił:

„Nie jestem „jaśnie wielmożny", tylko zwyczajny „pan minister”.

    Osiem pokoi zajął w „Lenie" ze swoją świtą. W ciągu jednego dnia miał przepta wadzić Inspekcję w Worochcie, Jaremczu i Delatynie. Co on może w tak krótkim czasie zobaczyć? pyta p. Ryszard Sch.

    Wypogodziło się tymczasem, ale błoto: niema mowy o spacerze bez kaloszy. Więc robię notatki, poczem do łóżka. Drugi dzień pobytu w Worochcie marcowy: chmury i słońce, deszcz i pogoda na zmianę.

                                                    Moja hucułka — Wasyłycha

czekała na mnie z dwojgiem swych lniano włosych dzieciaków: Wasylem i Maryjką z obiadem, który dziś gotowała w południe; nie wiem, czy na moja cześć. Bardzo smaczną kartoflankę zabielana śmietaną i zapaloną słoniną, na drugie danie wcale dobra kasza hreczaną. Zapłaciwszy za obiad 40 groszy, idę na włóczęgę. Kto nie może wspinać się po górach, dotrzeć do Howerli (2050 m. n. p. m.). Kukula (1542) i Petrosa (2022 m) niech przynajmniej wejdzie na wzgórze, gdzie stoją wspomniane wyżej wille dr. Hankiewicza. dr. Kozakiewicza i Ukraiński dom zdrowia, skąd widok na Worochtę, okoliczne wzgórza, Beskidy, wiadukt i plant kolejowy jest śliczny. Widać stąd wyraźnie Howerle w płatach śnieżnych. Po za piękną przyroda dziś

                                                 Worochta właściwie nic nie daje.

    Aukcja internetowa.


   W willach jednak czysto, schludnie, choć prymitywnie. Domy do wynajęcia rosną jak grzyby po deszczu. Elektryczności nie ma. Lampy naftowe panują wszechwładnie. Ale jest prócz poczty telegraf i telefon: w willi „Lunie" nawet radio! Jest zegarmistrz — pod szyldem dopisane niebieskim ołówkiem: „pracuje tylko w środy".

    Kilka „straganów" sklepowych z nadpisami „handel towarów mieszanych", kilka nędznych restauracyjek i „pokojów do śniadań", fryzjer „lwowski", kilka pracowni obuwia. Szyldy w dwóch językach: ukraińskim i polskim. Polski wszędzie poprawny.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz