Worochta.
Mały kościółek z wieżyczka z czerwonej cegły. Ołtarze drewniane, dużo złoceń, malowideł prymitywnych. A jednak Madonna w bieli i błękicie z rozpuszczone mi włosami i oczami ku niebu wzniesione m oraz Święty Józef w tkliwej pieszczocie z małym Jezuskiem — wzruszają.
Obok kościoła 2 wille, jedna drewniana stara o 30 pokojach, druga murowana nowiutka o 10-iu, zbudowana przez stowarzyszonych księży dla ich wypoczynków letnich. „Ksieżówkami" je zowią.
Księdza stałego niema w Worochcie. Od czasu do czasu z Nadwornej przyjeżdża, za to w sezonie, kiedy „ksieżówki" zamieszkane, po kilka Mszy św. odprawia się codziennie.
Cerkiewka jeszcze smutniej od kościółka wygląda. Cmentarzyk ubożuchny, grecko-katolicki i katolicki razem: w świętej zgodzie leżą sobie Rusini i Polacy na spornej ziemi rodzinnej. Obelisk z czarnego granitu wykonany w Stanisławowie czci pamięć c. k. starosty Zaremby — honorowego obywatela miasta Pilzna (aż tu z Pilzna po śmierć przywędrował!); c. k. pocztmistrze, leśniczowie, ludowi nauczyciele śpią sobie tu cicho.
Jakiś Słuchacz medycyny. 21-letni chłopiec tu się zabłąkał, inżynier 3 roty 8 kolejowego batalionu, urodzony w Kijowskiej gub. berdyczewskiego pow. zabity przy budowie mostu w 1917 r. Pod tabliczką z imieniem, nazwiskiem i okolicznościami zgonu, druga tablica blaszana
pomalowana po partacku na biało w 1925 tak, że już dziś popękana farba poodpadała miejscami i nie sposób przeczytać dedykacjii w rosyjskim języku. Z urywkowych zdań jednak domyśleć się można wzruszającego głębokim smutkiem pożegnania:
„Płatat-li kto.. Tiepier ja pniszof... Pro szczaj moj...
Data 13. 8. 1925 r. Podpis: „ot emigran...."
Napis z 1917 r. nienaruszony, a dedykacja z 1925 r. za parę miesięcy zupełnie zniknie. Oto. co znaczy tandeta! W jakich okolicznościach ów Inżynier zabłąkał się tu do Worochty z Kijowskiej guberni? Kto go tak rzewnie żegnał w 8 lat po jego śmierci?
— Całuję rączki — wita się grzecznie.
— Jak się masz, chłopcze? Co tu robisz na gościńcu, zamiast być w szkole?
— Ja nie chodzę do szkoły.
— Dlaczego?
— Pracuję w tartaku.
— A umiesz - że ty czytać i pisać przynajmniej?
— A jakże! Skończyłem 3 klasy (oddziały).
— Co robi tatuś?
— Nie żyje.
— A matka?
— Przy synach.
— Iluż ich jest?
— Sześciu.
— Razem z tobą?
— Nie, ja siódmy.
Bądź pozdrowiona, dostojna matko! Gdyby wszystkie kobiety twemi śladami kroczyły, ten drogi dziś „towar", co się „mężczyzną" zowie, spadłby z pewnością na łeb,na szyję w cenie!
— Co robią bracia?
— Pracują także w tartaku.
— Ileż ty zarabiasz?
— 2 złote dziennie, za 8 godzin pracy.
— Patrzcie państwo! Ileż masz lat?
— Czternaście.
— Ile bracia zarabiają?
— Dwa i pół złotego, dwa siedemdziesiąt, trzy złote.
— A dlaczego nie jesteś przy robocie?
— Chodziłem do doktora Rygla, bo mię noga boli.
— Ile mu zapłaciłeś?
— Nic. Kasa Chorych płaci.
— Kiedy mówiono mi, że niema tu Kasy Chorych. Ale jest w Nadwornej i płaci dr. Ryglowi, a mnie kancelarja tartaku dała do niego kartkę.
— No, z Bogiem, chłopcze, leć do roboty !
— Całuję rączki. Chłopak mówił czystym, ładnym polskim językiem. Zdjęła mię ochota zobaczyć ten tartak, dający zarobek siedmiu latoroślom męskim polskiego rodu, chlubiącego się jeszcze ponadto czterema przedstawicielkami płci nadobnej; jedna na służbie w Nadwornej, druga zamężna, trzecia i czwarta drobiazg mały — przy matce!
Zuch — baba! Trzeba jej to przyznać!
Wartą złotego medalu!
Idę tedy do tartaku; moją legitymację dziennikarska, na wszelki wypadek mnąc w reku. Wchodzę do kancelarii. Pytam o dyrektora. — Na placu. Wnet jakiś mały chłopczyna ofiaruje mi swoje usługi:
— Może go zawołać?
— Nie zawołać, tylko poprosić, dziecko, a najlepiej zaprowadź mię do niego.
Idziemy między stosami, belek, desek, góry trocin, Malec proponuje, że pobiegnie naprzód po pana dyrektora. — Zgoda, leć, a żywo!
Ja tymczasem wolnym krokiem za nim podążam, aż mi w końcu ginie z oczu. Staję bezradnie w tartakowym lablryncle. Niebawem ukazuje się na głównej ścieżce mężczyzna z siwą gęstą czupryną i poważnym krokiem zbliża się domnie.
— Może p. dyrektor? — pytam jak mogę najsłodziej, by go dobrze usposobić.
— Tak jest. Czem mogę pani służyć? Przedstawiam się i wykładam o co mi głównie chodzi: ilość przerabianego matc hjału. stosunek przedsiębiorstwa do wlaś cicieli lasów i t. d.
— To najlepiej panią zarząd lasów panią informuje!
— Masz djable kaftan! — myślę w duchu — nie obejdzie się bez protekcji. Głoś no zaś mówię:
— Ach, panie dyrektorze! Zarząd lasów tak daleko, a p. dyrektor tak blisko! Jestem z Łodzi, bawię w Worochcie ną urlopie, spotkałam chłopca, pracującego tu w tartaku razem z sześciu swymi
braćmi...
— Jak się nazywa?
— Bardzo to niemądrze z mojej strony panie dyrektorze, ale go nie spytałam, tylko wzięła mię ochota zwiedzić tartak..
— Inaczej by pani tu nie przyszła? — pyta dyrektor z lekkim uśmiechem, prowadząc mię do swego gabinetu.
— Prawdopodobnie nie, p. dyrektorze, bo nie wiedziałam o istnieniu tartaku w Worochcie. Dyrektor spojrzał na mnie wzrokiem w którym wyraźnie przeczytałam haniebny dekret o rnojem nieuctwie, ale się tem wcale a wcale nie przejęłam….
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz