VI.
Emigracja do Kanady
Pod koniec stycznia 1951 roku wraz z żoną Klothilde z domu Glabisch, córką Sophie urodzoną w 1932 roku i synem Karlem urodzonym w 1935 roku wyruszyliśmy w podróż do Kanady, po tym jak w Alfeld świętowałem swoje 50. urodziny. Podróż nie należała do przyjemnych.
Stary transportowiec wojskowy „Beverbrae”, już wycofany z eksploatacji jako niezdatny do użytku, był wystarczająco dobry, aby przewieźć za ocean osoby, które utknęły tam po II wojnie światowej. Statek nie posiadał pojedynczych kabin, a podróżni byli zakwaterowani jak w koszarach, mężczyźni po jednej stronie statku, kobiety po drugiej. Przy wysokich falach nie było się czego trzymać i nie było pewności co do życia. Walizki i skrzynie z ubraniami były rzucane w tę i z powrotem i minęło kilka dni, zanim udało się zebrać swoje rzeczy.
Posiłki na statku spożywano na stojąco i przeniesienie ich w jednym kawałku z miejsca wydawania do łóżka było nie lada wyczynem. Poza tym większość ludzi cierpiała na chorobę morską. Nie pomagało im nawet najlepsze jedzenie. Niektórzy próbowali sobie pomóc alkoholem, ale byli też tacy, którzy naprawdę mogli jeść i się śmiać. Nie należałem do tych szczęśliwców. Dwukrotnie ogłaszałem nabożeństwo w obie niedziele, które spędziliśmy podczas 13-dniowej podróży morskiej, ale za każdym razem musiałem je odwołać, ponieważ cierpiałem na chorobę morską. Podobnie było w przypadku mojego katolickiego kolegi. On również musiał odwołać swoje nabożeństwo.
Kiedy statek w końcu wpłynął do portu, wszyscy byli szczęśliwi. Radość tłumił jedynie lodowaty wiatr, który powitał nas podczas wysiadania w porcie St. John. Tutaj po raz pierwszy zetknęliśmy się z surową kanadyjską zimą, która nie ustępuje syberyjskiej. Podczas pierwszego ataku zimna moja żona prawie zemdlała, a ja musiałem nieść nie tylko walizki, ale także moją żonę na rękach do hali odpraw. Moje dwoje dzieci, Sophie i Karl, nie były pod ręką, ponieważ były potrzebne przy odprawie celnej jako pomocnicy i tłumacze. Na szczęście na miejscu była siostra z Czerwonego Krzyża i wszystko się dobrze skończyło. Odprawa celna była męcząca i nudna, ale trzeba to znosić, gdy się podróżuje. Teraz jest już inaczej i podróż morska jest naprawdę przyjemnością. Przekonaliśmy się o tym, gdy w 1966 roku po 16 latach nieobecności odwiedziliśmy Niemcy Zachodnie. Podczas podróży czuliśmy się tak dobrze, jak w dobrym hotelu, i nie odczuliśmy żadnej choroby morskiej.
Po załatwieniu wszystkich formalności, co przy tysiącu pasażerów „Beverbrae” zajęło ogromną ilość czasu, mogliśmy w końcu wyruszyć do Edmonton. Droga prowadziła na drugi koniec Kanady i to dobrze. Nie jest to tak daleko, jak z Europy do Ameryki. Przez 3 dni i 3 noce niezbyt luksusowy pociąg jechał przez bezkresne tereny pokryte śniegiem. Czasami mijaliśmy duże miasta, ale przeważnie były to małe miejscowości. W duchu myśleliśmy: „W Syberii też nie może być piękniej”.
W Winnipeg pociąg zatrzymał się na kilka godzin. Pomyśleliśmy, że to dobra okazja, aby poznać kanadyjskie miasto. Jednak zimny, lodowaty wiatr zmiatał nas z ulicy i szybko szukaliśmy schronienia w naszym przedziale kolejowym. Tysiąc mil dalej, 1 mila = 1,6 km, zatrzymaliśmy się ponownie w Calgary. Zrobiliśmy krótki spacer po mieście, ale zbytnio zajmowało nas zbliżanie się do celu naszej podróży, Edmonton, abyśmy mogli zainteresować się Calgary. Należy jednak dodać, że Calgary jest pięknym miastem położonym u podnóża kanadyjskich gór, Gór Skalistych. W końcu dotarliśmy do Edmonton. Po drodze nasz energiczny przewodnik, pan Keil, opowiedział nam, że Edmonton jest położone podobnie jak Stuttgart. Znałem Stuttgart i poczułem się pocieszony.
(ciąg dalszy nastąpi)
VI.
Die Auswanderung nach Kanada
Ende Januar 1951 trat ich mit meiner Frau Klothilde geb. Glabisch,
Tochter Sophie, geb. 1932 und Sohn Karl, geb. 1935, die Reise nach Kanada an,
nachdem ich in Alfeld noch meinen 50. Geburtstag gefeiert hatte. Die Reise
damals war kein Vergnügen. Der alte Truppentransporter "Beverbrae", bereits
als untauglich außer Dienst gestellt, war gut genug, dIe Gestrandeten aes 2.
Weltkrieges nach Übersee zu bringen. Das Schiff besaß keine Einzelkabinen
und die Reisenden wurden wie in einer Kaserne untergebracht, die Männer auf der
einen, die Frauen auf der anderen Seite des Schiffes. Bei hohem Seegang hat man
keinen Halt gehabt und war sich des Lebens nicht sicher. Koffer und
Kleiderkisten wurden hin und her geschleudert und es hat tagelang gedauert, bis
man seine Habseligkeiten zusammengefunden hat.
Die Mahlzeiten auf dem Schiff wurden stehend eingenommen und
es war ein Kunststück, sie von der Ausgabestelle wohlbehalten zum Bettgestell zu
bringen. Im übrigen lagen die meisten Menschen seekrank danieder. Ihnen half
das beste Essen nicht. Manche versuchten, sich mit Alkohol zu helfen, doch gab
es auch solche, die wirklich essen und auch lachen konnten. Ich gehörte nicht zu
den Glücklichen. Zweimal habe ich Gottesdienst an beiden Sonntagen, die wir
während der 13 tägigen Reise auf See zugebracht haben, ankündigen lassen, beide
Male mußte ich absagen, weil ich seekrank war. Ähnlich ging es meinem
katholischen Kollegen. Auch er mußte seinen Gottesdienst widerrufen.
Als das Schiff endlich den Hafen anlief, waren alle froh, Die
Freude wurde nur durch den eisigen Wind gedämpft, der uns beim Aussteigen im
Hafen von St. John entgegenblies. Hier machten wir die erste Bekanntschaft mit
dem harten kanadischen Winter, der dem sibirischen nicht viel nachsteht. Beim
ersten Ansturm der Kälte ist meine Frau fast ohnmächtig umgefallen und mir
fiel die Aufgabe zu, außer den Koffern auch noch meine Frau auf den Armen in den
Abfertigungsraum zu tragen. Meine beiden Kinder Sophie und Karl waren nicht zur
Hand, denn sie wurden bei der Zollabfertigung als Helfer und Dolmetscher gebraucht.
Eine Rotkreuzschwester war aber dann zur Stelle und es wurde alles wieder gut.
Die Zollabfertigung war ermüdend und langweilig, aber das muß man sich gefallen
lassen, wenn man auf Reisen geht. Jetzt ist auch das anders geworden und eine
Seefahrt heute ist wirklich ein Vergnügen. Das durften wir erfahren, als wir im
Jahre 1966 nach 16 jähriger Abwesenheit einen Besuch in Westdeutschland
machten. Wir fühlten uns auf der Reise so gut wie in einem guten Hotel und von
Seekrankheit haben wir nichts gemerkt.
Nachdem alle Formalitäten erledigt waren, was bei den tausend
Passagieren der "Beverbrae" eine enorme Zeit in Anspruch nahm,
durften wir endlich nach Edmonton losfahren. Der Weg führte an das andere Ende
Kanadas und das ist gut. noch wieder so weit wie von Europa nach Amerika. 3
Tage und 3 Nächte rollte der nicht gerade luxuriöse Zug über unendliche
Flächen, die von Schnee bedeckt waren. Manchmal passierten wir eine große
Stadt, meistens aber kleine Flecken. Wir dachten uns im stillen, "schöner kann es ja in Sibirien auch
nicht sein."
In Winnipeg hielt der Zug einige Stunden. Da dachten wir, es
sei gute Gelegenheit, eine kanadische Großstadt kennenzulernen. Doch der kalte,
eisige Wind fegte uns von der Straße weg und wir suchten schleunigst Schutz in
unserem Bahnabteil. Tausend Meilen weiter, 1 Meile = 1,6 km, hielten wir wieder
in Calgary. Machten einen kurzen Gang durch die Stadt, aber die Nähe unseres
Reisezieles Edmonton beschäftigte uns schon zu sehr, als daß wir großes Interesse
für Calgary finden konnten. Im übrigen muß man sagen, daß Calgary eine schöne Stadt
ist und am Fuße der kanadischen Berge, der Rockie Mountains liegt. Endlich kamen
wir in Edmonton an. Unterwegs erzählte uns der rührige Reisebegleiter Mr. Keil,
daß Edmonton so ähnlich liege wie Stuttgart. Ich kannte Stuttgart und war nun
getröstet.
(Fortsetzung folgt)

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz