W pierwszej chodziło o panią dość lekkich obyczjów z ul. Staszica. Dwóch chłopców (oczywiście, jak zwykle, po uprzednim rozeznaniu miejsca akcji, osoby wchodzącej w grę, drogi odskoku itd.) weszło do mieszkania i zastało delikwentkę wraz ze swym przyjacielem. Odczytano wyrok i wykonano go, w tym momencie przyjaciel tej „pani” chwycił za wierzch szafy. Co tam miał – nie dowiedzieliśmy się. Chłopcy musieli użyć broni i wobec niego. Okazało się później, ze był to brat człowieka z organizacji. Dość nieciekawy człowiek. Byłem zwykle w pobliżu takich akcji. Nie obowiązkowo, ale z uczuciowego zaangażowania w pracę „mych” chłopców.
Drugi przypadek dotyczył właściciela restauracji (NIE CHCĘ WYMIENIAĆ NAZWISKA). Dostał on wyrok śmierci i pilnował się bardzo. Zaczął pracować w Hasagu (nasza fabryka amunicji przejęta przez Niemców). Za pierwszym razem akcja się nie udała. Ludzie wychodzili z fabryki, a pracowało tam około 10 tysięcy ludzi, więc tłum był duży. Chłopcy szli w tłumie tuż za delikwentem. Wykonawca 2 razy naciskał na spust visa – oba niewypały. Trzeba było odczekać, bo knajpiarz pilnował się jeszcze lepiej. Zaczął teraz na obiad jeździć rowerem i wracał do fabryki. Chłopcy wyśledzili i załatwili sprawę tuż pod oknami mojego biura. Szpicel wiózł na ramie dla ochrony dziecko. Dzieciakowi nic się nie stało, a knajpiarz dostał w brzuch. Przyjechała karetka, a kilka dni później pod oknami mojego biura przechodził kondukt pogrzebowy z tym panem w roli głównej.
Trzeci przypadek dotyczył dobrze sytuowanego syna doktora Bedlewicza. Tym bardziej odrażający był to szczeniak. O rodzicach nie słyszało się nic złego. Wyrok wykonali ludzie porucznika „Ponurego”, który był, poza dowódcą Zgrupowań Partyzanckich, również szefem Kedywu Okręgowego i w wielu przypadkach wspierał nas swymi ludźmi, zwłaszcza wtedy, kiedy był zmuszony wykonać dobrą wolę wobec władz Okręgu (bardzo Mu zresztą niechętnych). Gdy chłopcy „Ponurego” dostali się do mieszkania, synalek szybko się zorientował i przed serią ze stena zastawił się wiadrem z węglem. Chłopiec pociągnął po nim zdrowo i wyszli. Dowiedzieliśmy się, że szpicel wyżył, nie pokazał się już tylko w Skarżysku.
Chciałbym jeszcze wspomnieć o wypadku jaki miałem wiosną 1943 w którym omal sam nie wpadłem w ręce gestapo. Było to jeszcze przed przybyciem na kielecczyznę „Ponurego” / według Cezarego Chlebowskiego – Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie - „Ponury przybył ostatecznie w dniu 27.V.1943/. Jechałem jak zwykle rowerem na obiad do domu, po drodze wstępując po dokumenty ze skrzynki przy ul. Konarskiego. Na ul. Piłsudskiego zauważyłem żandarmów legitymujących mężczyzn, zwróciłem uwagę, że samych wysokich mężczyzn. Skręciłem w pierwszą bramę i papiery schowałem pod siodełko roweru. Pojechałem dalej do Wiesia Trojanowskiego. Skręciłem już do niego na podwórze, kiedy usłyszałem krzyk: „panie Felku! Niech pan tam nie idzie – żandarmi!” Był to może 7-letni brzdąc, który musiał mnie tam widzieć nie raz i znał. Zawróciłem natychmiast, zostawiłem papiery w domu i wziąwszy pod pachę jakąś książkę wróciłem na róg Piłsudskiego i Kościuszki. Nie czekałem długo. Żandarm i gestapowcy wyprowadzili pokrwawionego i skutego wysokiego mężczyznę. To nie był Wiesiek. Z jednej strony ulga, z drugiej żal było każdego Polaka. Kto to był? Dowiedziałem się od Wiesia jeszcze tego samego dnia, jak również opowiedział mi jak przebiegały wypadki. Aresztowanym był dowódca oddziału partyzanckiego porucznik „Grom”. Jechał do Warszawy, wstąpił do Wiesia i został na obiedzie. Chciał również zostawić pistolet. W chwili, gdy go oddał – dzwonek do drzwi. W. Trojanowski poszedł otworzyć. Wpadli gestapowcy z bronią w ręku, odsunęli go i wpadli do pokoju, każąc porucznikowi i matce Wiesia (mieszkał tylko z matką) podnieść ręce do góry. Wiesia, który był niskim niepozornym mężczyzną zostawili w przedpokoju przy drzwiach wyjściowych. Był zdecydowany strzelać do gestapowców i wyjmował pistolet, gdy wpadł jeszcze jeden gestapowiec….
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
The first one was about a lady of rather light habits from Staszica Street. Two boys (of course, as usual, after having known the place of action, the person involved, the escape route, etc.) entered the flat and found the delinquent together with her friend. The sentence was read out and executed, at which point the friend of this "lady" grabbed the top of the wardrobe. What he had there - we did not find out. The boys had to use weapons against him as well. It turned out later that he was the brother of a man from the organisation. Quite an uninteresting man. I was usually near such actions. Not dutifully, but out of emotional involvement with "my" boys.
The second case involved a restaurant owner (I DON'T WANT TO MENTION THE NAME). He had been given a death sentence and he guarded himself very carefully. He started working in Hasag (our ammunition factory taken over by the Germans). The first time the action failed. People were coming out of the factory, and there were about 10,000 people working there, so the crowd was big. The boys were walking in the crowd right behind the delinquent. The contractor pressed the trigger of the visa 2 times - both misfires. We had to wait, because the diner was guarding himself even better. He now started cycling to lunch and back to the factory. The boys tracked down and settled the matter right under the windows of my office. Spike was carrying a child on his frame for protection. The kid was fine, but the diner got punched in the stomach. An ambulance arrived, and a few days later a funeral procession starring this gentleman passed under my office windows.
The third case involved Dr Bedlewicz's well-to-do son. This puppy was all the more disgusting. Nothing bad was heard of the parents. The sentence was carried out by Lieutenant "Gloomy"'s men, who was, apart from being the commander of the Partisan Groups, also the head of the District Kedyw and in many cases supported us with his men, especially when he was forced to do good will towards the District authorities (very reluctant towards him anyway). When the boys of "Gloomy" got into the flat, the little son quickly realised what was going on and, before a shot from a sten gun, he pawned himself with a bucket of coal. The boy pulled on it healthily and they went out. We learnt that the little spyrel had survived, he didn't show up in Skarżysko anymore.
I would also like to mention an incident I had in the spring of 1943 in which I almost fell into the hands of the Gestapo myself. It was before "Ponury" came to Kielce region /according to Cezary Chlebowski - Greet the Swietokrzyskie Mountains - "Ponury finally arrived on 27.V.1943/. I was riding my bike home for dinner, as usual, and on the way I went to get some documents from the box in Konarski street. On Piłsudskiego Street I noticed military policemen checking identification of men, I noticed that they were tall men only. I turned into the first gate and hid the papers under the saddle of my bicycle. I rode further to Wiesel Trojanowski. I had already turned to him in the yard when I heard a shout: "Mr. Felk! Don't go there - the gendarmes!" It was maybe a 7-year-old toddler who must have seen me there more than once and knew me. I turned back immediately, left my papers at home and, taking a book under my arm, returned to the corner of Piłsudski and Kościuszko. I did not wait long. A military policeman and Gestapo men led out a tall man, covered in blood and cuffed. It was not Wiesiek. On the one hand, I was relieved, on the other, I felt sorry for every Pole. Who was it? I found out from Wiesiek the same day and he also told me how the events had unfolded. The arrested person was the commander of a partisan unit, Lieutenant "Grom". He was going to Warsaw, joined Wiesia and stayed for dinner. He also wanted to leave his pistol. The moment he gave it back - the doorbell rang. W. Trojanowski went to open it. Gestapo men with guns rushed in, pushed him away and rushed into the room, ordering the lieutenant and Wiesia's mother (he lived only with his mother) to put their hands up. They left Wiesiek, who was a short, inconspicuous man, in the hall by the exit door. He was determined to shoot the Gestapo men and was taking out his pistol when another Gestapo man rushed in....
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
In der ersten ging es um eine Dame mit eher leichten Gewohnheiten aus der Staszica-Straße. Zwei Jungen (natürlich, wie üblich, nachdem sie den Ort des Geschehens, die beteiligten Personen, den Fluchtweg usw. kannten) betraten die Wohnung und fanden die Täterin zusammen mit ihrem Freund. Das Urteil wurde verlesen und vollstreckt, woraufhin der Freund dieser "Dame" das Oberteil des Kleiderschranks ergriff. Was er dort hatte, haben wir nicht herausgefunden. Die Jungen mussten auch Waffen gegen ihn einsetzen. Wie sich später herausstellte, war er der Bruder eines Mitarbeiters der Organisation. Ein ziemlich uninteressanter Mann. Ich war meist in der Nähe solcher Aktionen. Nicht aus Pflichtgefühl, sondern aus emotionaler Verbundenheit mit "meinen" Jungs.
Der zweite Fall betraf einen Restaurantbesitzer (ICH WILL DEN NAMEN NICHT NENNEN). Er war zum Tode verurteilt worden, und er hütete sich sehr sorgfältig. Er begann in der Hasag zu arbeiten (unsere von den Deutschen übernommene Munitionsfabrik). Beim ersten Mal scheiterte die Aktion. Die Leute kamen aus der Fabrik, in der etwa 10.000 Menschen arbeiteten, also war die Menge groß. Die Jungen liefen in der Menge direkt hinter dem Täter. Der Auftragnehmer drückte den Abzug des Visums 2 Mal ab - beide Male Fehlzündungen. Wir mussten warten, denn der Diner bewachte sich noch besser. Er fuhr nun mit dem Fahrrad zum Mittagessen und zurück zur Fabrik. Die Jungs haben die Angelegenheit direkt unter den Fenstern meines Büros aufgespürt und geregelt. Spike trug zu seinem Schutz ein Kind auf seinem Gestell. Dem Kind ging es gut, aber der Gastwirt bekam einen Schlag in den Magen. Ein Krankenwagen kam, und ein paar Tage später fuhr ein Trauerzug mit diesem Herrn unter meinen Bürofenstern vorbei.
Der dritte Fall betraf den wohlhabenden Sohn von Dr. Bedlewicz. Dieser Welpe war umso ekliger. Von den Eltern hat man nichts Schlechtes gehört. Die Strafe wurde von den Männern des Leutnants "Gloomy" vollstreckt, der nicht nur Kommandant der Partisanengruppen, sondern auch Leiter der Kreiskedyw war und uns in vielen Fällen mit seinen Männern unterstützte, vor allem, wenn er gezwungen war, guten Willen gegenüber den Kreisbehörden zu zeigen (die ihm gegenüber ohnehin sehr zurückhaltend waren). Als die Jungs von "Gloomy" in die Wohnung kamen, erkannte der kleine Sohn schnell, was vor sich ging, und bevor ein Schuss aus einer Stenpistole fiel, verpfändete er sich mit einem Eimer Kohle. Der Junge zog gesund daran und sie gingen hinaus. Wir erfuhren, dass der kleine Spion überlebt hatte, er tauchte nicht mehr in Skarżysko auf.
Ich möchte auch einen Vorfall aus dem Frühjahr 1943 erwähnen, bei dem ich fast selbst in die Hände der Gestapo gefallen wäre. Es war, bevor "Ponury" in die Region Kielce kam /laut Cezary Chlebowski - das Swietokrzyskie-Gebirge begrüßen - "Ponury kam schließlich am 27.V.1943/. Ich fuhr wie immer mit dem Fahrrad nach Hause, um zu Abend zu essen, und auf dem Weg dorthin holte ich einige Dokumente aus dem Kasten in der Konarski-Straße. In der Piłsudskiego-Straße bemerkte ich, wie Militärpolizisten die Ausweise der Männer kontrollierten, und mir fiel auf, dass es nur große Männer waren. Ich bog in das erste Tor ein und versteckte die Papiere unter dem Sattel meines Fahrrads. Ich bin weiter zu Wiesel Trojanowski gefahren. Ich hatte mich bereits im Hof zu ihm umgedreht, als ich einen Schrei hörte: "Herr Felk! Geh da nicht hin - die Gendarmen!" Es war vielleicht ein 7-jähriges Kleinkind, das mich mehr als einmal dort gesehen haben muss und mich kannte. Ich kehrte sofort um, ließ meine Papiere zu Hause und kehrte mit einem Buch unter dem Arm an die Ecke Piłsudski und Kościuszko zurück. Ich habe nicht lange gewartet. Ein Militärpolizist und Gestapo-Männer führten einen großen, blutüberströmten und gefesselten Mann heraus. Es war nicht Wiesiek. Auf der einen Seite war ich erleichtert, auf der anderen Seite tat mir jeder Pole leid. Wer war es? Ich erfuhr es von Wiesiek noch am selben Tag, und er erzählte mir auch, wie sich die Ereignisse abgespielt hatten. Bei der verhafteten Person handelte es sich um den Kommandanten einer Partisaneneinheit, Leutnant "Grom". Er war auf dem Weg nach Warschau, kam zu Wiesia und blieb zum Abendessen. Er wollte auch seine Pistole abgeben. In dem Moment, als er sie zurückgab, klingelte es an der Tür. W. Trojanowski ging, um ihn zu öffnen. Bewaffnete Gestapo-Männer stürmten herein, schubsten ihn weg, stürmten in den Raum und befahlen dem Leutnant und Wiesias Mutter (er lebte nur mit seiner Mutter zusammen), die Hände hochzunehmen. Sie ließen Wiesiek, der ein kleiner, unauffälliger Mann war, im Flur bei der Ausgangstür zurück. Er war entschlossen, die Gestapo-Männer zu erschießen, und zog gerade seine Pistole, als ein anderer Gestapo-Mann hereinstürmte....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz